Krótsze lekcje zamiast podwyżek? Nikt już nie wytrzymuje 45 minut. System się chwieje
Założony w 2020 r. Niezależny Związek Zawodowy Oświata Polska rzucił propozycję, aby zrekompensować nauczycielom zbyt niskie podwyżki wynagrodzeń skróceniem lekcji o 5 minut. Po zmianie trwałaby 40 zamiast 45 minut. Związkowcy twierdzą, że dzieciom i rodzicom bardzo się ich pomysł spodobał.
Obecnie prawo do skrócenia lekcji, nawet do 30 minut, ma dyrektor szkoły. Odpowiada on za bezpieczeństwo dzieci i pracowników, może więc zdecydować o skróceniu wybranych jednostek lekcyjnych lub nawet odwołaniu zajęć. Musi jednak podać organowi prowadzącemu powód i uzyskać zgodę. W czasie pandemii dyrektorzy często korzystali z tego prawa, a organ prowadzący się nie sprzeciwiał. Gdy wprowadzono zdalne nauczanie, lekcja dla całej klasy trwała najczęściej tylko 30 minut, a pozostałe 15 nauczyciele poświęcali na rozmowy z częścią zespołu lub jednostkami. Czasem pozostawali tylko do dyspozycji uczniów, a w razie braku zainteresowania mieli dłuższą przerwę.
Pensje na minuty
Bez względu na długość lekcji pracodawca zawsze uznawał, że wyznaczone pensum zostało zrealizowane. Zajęcia 30-minutowe były traktowane tak samo jak 45-minutowe. Nigdy z powodu krótszych lekcji nie płacono mniejszych wynagrodzeń ani też nie uzasadniano braku podwyżek tym, że lekcje z jakiegoś powodu nie trwały zwyczajowych 45 minut.
Z pomysłem przeliczania pensji na minuty lekcji nie wyszedł nawet niechętny nauczycielom rząd PiS, który wprawdzie odmawiał nam podwyżek, ale nigdy nie uzasadniał tej decyzji tym, że z powodu pandemii prowadzimy krótsze zajęcia.
Gdyby przyjąć punkt widzenia wspomnianych związkowców,