Społeczeństwo

Zakaz telefonów w szkole, czyli wszyscy jesteśmy hipokrytami. Tak to się nie uda

Żeby zakazy miały sens, najpierw pracownicy powinni dać uczniom dobry przykład. Żeby zakazy miały sens, najpierw pracownicy powinni dać uczniom dobry przykład. Mateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl
Wiadomość, że Duńczycy planują zakazać dzieciom używania telefonów w szkołach, zelektryzowała polskich pedagogów. Pójdziemy w ich ślady? Nieprędko.

Nauczyciele od dawna szukają pomysłu, jak zakazać w szkołach telefonów, aby się nie ośmieszyć. MEN umywa ręce i mówi, że należy to do kompetencji Rady Pedagogicznej. To nie jest sprawa władzy centralnej. Jeśli telefony szkodzą dzieciom, nauczyciele mogą przegłosować, po zasięgnięciu opinii Rady Rodziców oraz Samorządu Uczniowskiego, jakieś ograniczenia i wprowadzić do statutu stosowne zapisy. Połowa szkół w Polsce już pewne obostrzenia wprowadziła.

Trudno jednak takie normy traktować poważnie, gdy sami nauczyciele nie są zgodni, czy telefony przynoszą więcej szkody czy pożytku. Nawet jeśli obowiązuje zakaz, nie wszyscy pedagodzy go egzekwują. Uczniowie dobrze wiedzą, że co jest zabronione u jednego nauczyciela, to jest dozwolone u innego. Szkoły w kwestii telefonów nie mówią jednym głosem. Dlatego zwolennicy zakazów uważają, że powinny zostać wprowadzone odgórnie. Tylko wtedy jest szansa, że będą przestrzegane.

Co krok człowiek z maszyną

Do tej pory udało się jedynie wyegzekwować zakaz wnoszenia telefonów na egzaminy. Okazało się, że największy problem był nie z uczniami, lecz z nauczycielami. Trzeba było wielu godzin szkoleń i jednoznacznych komunikatów ze strony dyrekcji, aby do nauczycieli dotarło, że oni też nie mogą wnosić do sali egzaminacyjnej telefonów. A i tak dochodziło do incydentów, że komuś z zespołu nadzorującego rozdzwonił się telefon w trakcie testu.

Od wprowadzenia zakazu do jego pełnej akceptacji musiało minąć kilka lat.

Reklama