Trzeci finał mistrzostw świata z rzędu dla jednej drużyny to wyczyn wielki. Polacy byli w nim w 2014 r. (w Polsce), 2018 (we Włoszech) i teraz znów u siebie. Pytanie przed niedzielnym meczem brzmiało: czy będzie to także trzecie z rzędu mistrzostwo?
Kadra Grbicia
Osiem lat temu drużyna prowadzona przez Francuza Stephana Antigę miała siatkarzy, spośród których jedni wciąż grają w reprezentacji (Paweł Zatorski), drudzy są gwiazdami w klubowych rozgrywkach (Mariusz Wlazły), a inni już zajmują się trenerką (Michał Winiarski w kadrze Niemiec). Cztery lata później Polacy pod wodzą Belga Vitala Heynena mieli w składzie obecnego kapitana Bartosza Kurka, a czołowymi postaciami byli także m.in. Michał Kubiak, Piotr Nowakowski czy rozgrywający Fabian Drzyzga.
W obu tych finałach Polacy gromili drużynę Brazylii, która w ostatnich dekadach zyskała miano magicznej, a z piedestału konsekwentnie zrzucała ją m.in. Polska.
Minęły kolejne cztery lata, reprezentacją Polski kieruje Nikola Grbić, który jako rozgrywający prowadził do wielkich zwycięstw drużynę Serbii, a jako trener zdobył m.in. Ligę Mistrzów z ZAKSĄ Kędzierzyn Koźle. Gdy stanął na czele kadry, nie obyło się bez różnych problemów: część doświadczonych zawodników skończyła karierę (Kubiak, Nowakowski), a jeden z najlepszych siatkarzy świata Wilfredo Leon doznał kontuzji i ostatecznie na mistrzostwa nie pojechał. Grbić zdołał jednak ułożyć autorską kadrę z kapitanem Kurkiem, rozgrywającym Marcinem Januszem, przyjmującymi Kamilem Semeniukiem i Aleksandrem Śliwką czy rezerwowym Tomaszem Fornalem.
Gdyby dziś naprzeciw Polaków stanęli Brazylijczycy, można byłoby od biedy uznać, że w światowej męskiej siatkówce utrzymuje się status quo (choć przeczyłby temu np. olimpijski sukces Francuzów w Tokio). Ale reprezentację canarinhos Polacy zatrzymali już w półfinale, w najważniejszym meczu imprezy czekali na nich Włosi.
Magia Spodka nie pomogła
Jeszcze przed początkiem finału Włosi musieli zdawać sobie sprawę z jednego: grać mieli z Polakami w katowickim Spodku, hali dla naszej siatkówki niezwykłej. Pokazał to pierwszy niedzielny set, który Polacy zaczęli solidnie, ale potem przez dużą jego część to przeciwnicy kontrolowali grę i wynik (było już 21:17 dla Włochów). Wtedy przeciwnicy stanęli, nasi punkt po punkcie odrabiali, więc gdy Bieniek posłał swoją serwisową bombę asa, był remis 21:21. Tak rozpędzonych Polaków nie sposób było zatrzymać i skończyło się 25:22.
Scenariusz drugiego seta miał równie wiele punktów zwrotnych. Polacy zaczęli bardzo dobrze, od 4:1, żeby po chwili oddać kilka punktów (7:7). I tak kilka razy: Włosi gonili i doganiali. Aż przy wyniku 20:20 to oni przestali się mylić. Zagrywką rozbijał nas Simone Giannelli, skutecznie atakował Alessandro Michieletto. Pod koniec doszło do kuriozalnej sytuacji, gdy Polacy poprosili o challenge, a sędziowie sprawdzili zupełnie inne zagranie niż to, o które nam chodziło. To jednak nie miało znaczenia, Włosi pewnie wygrali 25:21.
W trzecim secie od początku wyglądało to średnio. Polacy z trudem próbowali trzymać kontakt z Włochami, ale to oni wyglądali pewniej. Udawało się do stanu 15:16, a potem podopieczni Ferdinando De Giorgiego odjechali. Nasi nie radzili sobie z przyjęciem zagrywek Giannellego i Yuriego Romano. Efekt? 25:18 i 2:1 w setach dla Włochów. Byliśmy pod ścianą i w czwartym secie nie potrafiliśmy tego zmienić. Polacy robili, co w tym momencie mogli, ale przyjęcie zawodziło, rozegranie i atak podobnie. Włosi byli na autostradzie do mistrzostwa i już się nie zatrzymali. Ostatnią partię wygrali bardzo pewnie 25:20, a cały finał 3:1.
Polacy zagrali świetny turniej, z epokowymi meczami w ćwierćfinale z USA i w półfinale z Brazylią (oba zwycięskie po tie-breakach). Trzeci raz z rzędu zdobyć mistrzostwa się nie udało, magia Spodka nie pomogła, ale wicemistrzostwo to wynik bardzo dobry. Gratulacje.