Prezydent Trump podpisał dekret o rozpoczęciu budowy zapory wzdłuż granicy amerykańsko-meksykańskiej liczącej 2 tys. mil. Spełnia tym samym obietnicę z kampanii wyborczej. Prócz zapowiedzi zapory Trump uderza w migrację z krajów objętych wojnami domowymi. A także w miasta amerykańskie tolerujące nielegalnych imigrantów.
Ciosy rozdane przez nowego prezydenta pomogą mu politycznie i wizerunkowo w oczach jego wyborców i zwolenników, ale przeciwników umocnią w przekonaniu, że Ameryka wielkości na tym nie odzyska, za to przysporzy sobie wrogości.
Trump podpisał dekret przed mającym nastąpić w tych dniach spotkaniem z prezydentem Meksyku. To zakrawa na prowokację. Podobnie jak ponowne zapewnienie z ust Trumpa, że Meksyk w jakiejś formie, „może skomplikowanej”, zrefunduje Amerykanom koszty budowy. Trump szacuje je na 8 mld dolarów, ale eksperci na ok. 16 mld. Nie trzeba dodawać, że Meksykanie przysięgają, że nie zapłacą ani centa.
W Meksyku zapowiedź wzniesienia zapory wywołała od razu gwałtowną krytykę jako akt rasistowski i ksenofobiczny. A także bezsensowny ekonomicznie, bo utrudniający dopływ robotników sezonowych z Meksyku do przygranicznych stanów.
Zamiast zapory potrzebna jest dyskusja o tym, jak skutecznie zreformować politykę imigracyjną i wizową. Trudno się z tymi opiniami nie zgodzić, jeśli popatrzy się na problem w miarę spokojnie, racjonalnie, bez uprzedzeń.
Ale Trump nie byłby sobą, gdyby tak patrzył na świat.