Mamy nową mapę polityczną Europy. Wspólnym wysiłkiem obywatele narysowali ją podczas tegorocznego sezonu głosowań, który właśnie kończy się wyborami parlamentarnymi w Austrii i Czechach (oraz prezydenckimi w Słowenii). Warunki narzuciły dwie reguły. Pierwsza to odwrót różnych odcieni lewicy. Owszem, socjaldemokracja zyskała w Bułgarii i Partia Pracy w Wielkiej Brytanii, wygrała też w mocno zszytej z Unią Norwegii, ale – z braku głosów lub zdolności koalicyjnych – nie przejęła władzy w tych krajach. Utrzymała się przy niej jedynie na maleńkiej Malcie, gdzie do przyspieszonych wyborów laburzystowskiego premiera zmusił skandal korupcyjny. Maltański premier się wybronił, ale dopiero co w koszmarnym zamachu bombowym zginęła dziennikarka śledcza, pisząca m.in. o domniemanych przewinach szefa rządu i jego rodziny. Wreszcie sondaże przepowiadały, że Słoweńcy dadzą drugą kadencję prezydencką byłemu komuniście. I tyle.
Poza tym we Francji, Holandii, Niemczech, Austrii i teraz w Czechach obywatele podziękowali lewicy. Zyskiwały, m.in. jej kosztem – to reguła druga – albo te ugrupowania, które próbowały upodobnić się do populistów, przyjąć jakąś część z ich dyskursu, albo partie populistyczne na pełen gaz. Paliwem tegorocznych wyborów była nie tylko kondycja ekonomii, zwłaszcza stan własnego portfela, a utarło się przekonanie, że właśnie ta kwestia idących do urn najbardziej interesuje i o nią należy wyborczo zawalczyć. Choć w europejskiej gospodarce dzieje się nieźle, miejscami wręcz bardzo dobrze, to głosujący nie mieli ochoty nagradzać za rosnące wskaźniki. Przynoszącym głosy dopalaczem okazało się przede wszystkim to, co wiązało się z tzw. kryzysem migracyjnym i kto się w porę nie połapał, że trzeba tu zająć jakiekolwiek, byle nie mętne, stanowisko, ten tracił.