Twoja „Polityka”. Jest nam po drodze. Każdego dnia.

Pierwszy miesiąc tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Niepodległość trójkątów, czyli Austro-Węgry bez Węgier?

Nowa mapa polityczna Europy Środkowej?

Mapa narodów Imperium Austro-Węgier z 1906 r. Mapa narodów Imperium Austro-Węgier z 1906 r. Zbiory Pałacu Schoenbrunn
Po wyborach w Austrii i w Czechach powstaje w Europie Środkowej zwarta strefa eurosceptycyzmu. Czy Wiedeń wzmocni teraz naszą Grupę Wyszehradzką? Czy, zostawiając na lodzie Warszawę i Budapeszt, postawi na Słowację i Czechy?
Grupa Wyszehradzka (V4) żadnym sojuszem nie jest. Nie łączą jej ani formalne obietnice, ani środkowoeuropejska chemia, ani jakieś nierozerwalne więzi rodzinno-klanowe.Wikipedia CC BY 4.0 Grupa Wyszehradzka (V4) żadnym sojuszem nie jest. Nie łączą jej ani formalne obietnice, ani środkowoeuropejska chemia, ani jakieś nierozerwalne więzi rodzinno-klanowe.
Trójkąt Sławkowski zawiązano w styczniu 2015 r. w morawskiej wsi Sławków pod Brnem. Inicjował go ustępujący teraz premier Czech, socjaldemokrata Bohuslav Sobotka.Wikipedia CC BY 4.0 Trójkąt Sławkowski zawiązano w styczniu 2015 r. w morawskiej wsi Sławków pod Brnem. Inicjował go ustępujący teraz premier Czech, socjaldemokrata Bohuslav Sobotka.

Mamy nową mapę polityczną Europy. Wspólnym wysiłkiem obywatele narysowali ją podczas tegorocznego sezonu głosowań, który właśnie kończy się wyborami parlamentarnymi w Austrii i Czechach (oraz prezydenckimi w Słowenii). Warunki narzuciły dwie reguły. Pierwsza to odwrót różnych odcieni lewicy. Owszem, socjaldemokracja zyskała w Bułgarii i Partia Pracy w Wielkiej Brytanii, wygrała też w mocno zszytej z Unią Norwegii, ale – z braku głosów lub zdolności koalicyjnych – nie przejęła władzy w tych krajach. Utrzymała się przy niej jedynie na maleńkiej Malcie, gdzie do przyspieszonych wyborów laburzystowskiego premiera zmusił skandal korupcyjny. Maltański premier się wybronił, ale dopiero co w koszmarnym zamachu bombowym zginęła dziennikarka śledcza, pisząca m.in. o domniemanych przewinach szefa rządu i jego rodziny. Wreszcie sondaże przepowiadały, że Słoweńcy dadzą drugą kadencję prezydencką byłemu komuniście. I tyle.

Poza tym we Francji, Holandii, Niemczech, Austrii i teraz w Czechach obywatele podziękowali lewicy. Zyskiwały, m.in. jej kosztem – to reguła druga – albo te ugrupowania, które próbowały upodobnić się do populistów, przyjąć jakąś część z ich dyskursu, albo partie populistyczne na pełen gaz. Paliwem tegorocznych wyborów była nie tylko kondycja ekonomii, zwłaszcza stan własnego portfela, a utarło się przekonanie, że właśnie ta kwestia idących do urn najbardziej interesuje i o nią należy wyborczo zawalczyć. Choć w europejskiej gospodarce dzieje się nieźle, miejscami wręcz bardzo dobrze, to głosujący nie mieli ochoty nagradzać za rosnące wskaźniki. Przynoszącym głosy dopalaczem okazało się przede wszystkim to, co wiązało się z tzw. kryzysem migracyjnym i kto się w porę nie połapał, że trzeba tu zająć jakiekolwiek, byle nie mętne, stanowisko, ten tracił.

A w ostatnich latach europejska lewica obstawiała albo chwiejnie, albo na przekór lewicowym ideałom. Jak choćby w Holandii, gdzie będąc w koalicji rządowej, przystała na cięcia społeczne, albo w Austrii, gdzie rząd zamknął granice wobec intensywnej migracji z południa. Kładąc wtedy na szali swoje ideały, pewnie liczyli się z jakimiś kosztami, zwłaszcza że nowa fala rewolucji przemysłowej przynosi nowy typ pracowników, tradycyjna baza się kurczy. Teraz rozterki te zepchnął na dalsze tory prawicowy populizm, głoszony przez tych, którzy zrzucili gorset politycznej poprawności, co pozwoliło im tropić islamskich imigrantów, podszywających się pod uchodźców i budujących zaplecze dla terrorystów.

Utrata zaufania

W takiej atmosferze wyborczego starcia najgłośniejsze brawa dostawało się za populistyczną retorykę i w różnych proporcjach uciekły się do niej w zasadzie wszystkie partie głównego nurtu. Na taką opowieść czekała publiczność. Europejska polityka spsiała, ale kapitulując na tym odcinku, jak w marcu w Holandii, zdołała utrzymać populistów na dystans. – Wspólnym mianownikiem utraty zaufania w możliwości tradycyjnych partii jest to, że populiści potrafią wpierw wzbudzić, a później zinstrumentalizować społeczne strachy – mówi Jiří Schneider, były wiceszef czeskiego MSZ, dziś dyrektor wykonawczy praskiego think tanku Aspen Institute Central Europe. – Przy czym nie byłoby miejsca dla populistów, gdyby tradycyjne partie nie utraciły zdolności zaspokajania potrzeb obywateli. Tak samo mieliśmy w Czechach: faworytów z ANO oraz populistyczne głosy z konserwatywnego ODS i socjaldemokratów.

Maraton wyborów przyniósł jeszcze jedno rozstrzygnięcie: im dalej na wschód kontynentu, tym mniej wiary w sens pielęgnowania Unii w obecnym kształcie, mniej poprawności, za to więcej ambicji prowadzenia własnej, suwerennej polityki. Zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego o Budapeszcie w Warszawie spełniła się, pewnie ku zaskoczeniu samego autora, jeszcze w Wiedniu i obiecują ją sondaże w Pradze. Może być to tylko zbieg okoliczności, ale wyszło, jak wyszło – przejmując władzę w 2015 r., Prawo i Sprawiedliwość stanęło w środkowoeuropejskiej awangardzie. Nic zatem dziwnego, że w kołach trzymających kciuki za PiS, zwłaszcza wyniki październikowych wyborów w Austrii przyjęto z dużą satysfakcją.

W kanclerzu federalnym Sebastianie Kurzu zobaczono nowego silnego człowieka, młodego i rzutkiego prawicowca. Przywódcę państwa z tzw. starej Europy i członka strefy euro, który nie zawaha się wstawić w Brukseli za rządami w Budapeszcie i Warszawie oraz skrytykować niemiecką kanclerz Angelę Merkel za forsowaną przez nią politykę migracyjną. Chadecy pod wodzą Kurza, ewentualnie sprzymierzeni z antyunijną, ksenofobiczną Wolnościową Partią Austrii, naturalnie awansowali wręcz na potencjalnego partnera w regionalnych układankach. Lider wolnościowców Heinz-Christian Strache już w zeszłym roku ciepło mówił o Grupie Wyszehradzkiej, która pokrzepiona członkostwem Austrii mogłaby stać się szansą na wzmocnienie Unii Europejskiej (oczywiście rozumianej jako wspólnota niezależnych narodów). Oto skala zmian, do których doszło w Europie: w 2000 r. obie partie utworzyły rząd, w efekcie otoczono Austrię dyplomatycznym kordonem sanitarnym, rzecz dziś nie do pomyślenia.

Rozszerzenie towarzystwa

PiS i węgierski Fidesz Viktora Orbána mogą wzdychać do Kurza, licząc, że dołączy do przywódców zdradzających ambicje prowadzenia własnej polityki. Jakieś nadzieje budzi i to, że krytycyzm wobec Niemiec coraz silniej będzie wypychał Kurza ku wschodniej flance Europy Środkowej. A stąd już niedaleko do nieformalnego szczytu polskiego prezesa, węgierskiego premiera i austriackiego kanclerza np. w pensjonacie Zielona Owieczka w Niedzicy, gdzie w styczniu 2016 r. Kaczyński umówił się na zakulisowe rozmowy z Orbánem. Kolejnym kandydatem na rozszerzenie towarzystwa jest zapowiadany przez sondaże jako premier Czech Andrej Babisz. Życzliwi mu mówią, że jest pragmatykiem o transakcyjnym podejściu do polityki. Krytycy ostrzegają, że okaże się eurosceptyczną mieszanką najgorszych cech Donalda Trumpa i Silvio Berlusconiego. Dla Kaczyńskiego i Orbána jedna i druga opinia to obiecujące referencje, z takimi sojusznikami mogliby poczuć się pewniej. – Nie ma tylko pewności, czy Babisz będzie nadawał na tych samych częstotliwościach – mówi Jiří Schneider.

W Polsce koncepcja takiego regionalnego sojuszu uwiodła prorządowych publicystów, ma ona jednak istotny feler. Otóż Grupa Wyszehradzka (V4) żadnym sojuszem nie jest. Nie łączą jej ani formalne obietnice, ani środkowoeuropejska chemia, ani jakieś nierozerwalne więzi rodzinno-klanowe. Prędzej jest paczką znajomych, formatem mocno niezobowiązującym. Zaczęło się na początku lat 90. i pomysłu Vaclava Havla, prezydenta jeszcze Czechosłowacji. Z Polską i Węgrami łączyło ją kilka pilnych potrzeb, od pozbycia się ze swoich terytoriów Armii Czerwonej po próbę dogonienia Zachodu przez utworzenie grupy pościgowej, która przyssałaby się do wspólnot europejskich i NATO. Po udanej realizacji zgrabnych celów Grupa Wyszehradzka pozostała projektem przede wszystkim rządowym. Pomaga organizować kalendarze urzędników i dyplomatów, a przywódcom służy za poręczny rekwizyt. Za jego pomocą mogą – jak teraz Polska – demonstrować, że wcale nie są izolowani w Europie, bo przecież pracują w ramach grupy.

W sierpniu tego roku część Grupy Wyszehradzkiej spotkał spory afront – nowo wybrany prezydent Francji wybrał się w podróż po całym regionie, ale zignorował Polskę i Węgry. Zamiast tego usiadł do rozmów z przywódcami tzw. Trójkąta Sławkowskiego, tworzonego przez premierów Czech, Słowacji i Austrii. Decyzja Emmanuela Macrona o wykluczeniu Polski i Węgier oraz jego liczne uwagi nieprzyjemne dla obu rządów zwróciły uwagę także na sam Trójkąt, w którym dostrzeżono niebezpieczną konkurencję dla Grupy Wyszehradzkiej.

Bitwa trzech cesarzy

Trójkąt Sławkowski zawiązano z potrzeby chwili w styczniu 2015 r. w morawskiej wsi Sławków pod Brnem. Inicjował go ustępujący teraz premier Czech, socjaldemokrata Bohuslav Sobotka, który zaprosił do sławkowskiego pałacu dwóch kolegów z lewicy, ówczesnego premiera Słowacji i kanclerza Austrii. Ta trójka mogła się czuć w regionie trochę osamotniona, w okolicy rządziła prawica: Merkel w Niemczech, Orbán na Węgrzech, Platforma Obywatelska w Polsce i wszyscy nie mieli wtedy z kim przegrać. Miejsce pierwszego spotkania nie było przypadkowe, choć mniejsze znaczenie miało to, że zimą 1805 r. pod Sławkowem, zapamiętanym przez historię pod niemiecką nazwą Austerlitz, Napoleon pokonał wojska III koalicji antyfrancuskiej. Ważniejsze, że pod Sławkowem (we wsi Telnice, tej samej, gdzie Kutuzow dostał lanie i rozstrzygnęła się „bitwa trzech cesarzy”) Sobotka się urodził. W samym Sławkowie chodził do podstawówki, a okolica z Telnicami, Sławkowem i miękko pofałdowanymi wzgórzami jest jego okręgiem wyborczym.

Ewentualne obawy, że Trójkąt osłabi Grupę, nie są bezpodstawne, bo V4 wcale nie działa spójnie. Zresztą jej polityczna aktywność sprowadza się do dwóch elementów. Albo występowania jako zgrany antyuchodźczy front, albo jako grupa negocjacyjna w Brukseli, próbująca wspierać się np. podczas posiedzeń Rady Europejskiej, czyli ciała wytyczającego polityczne kierunki UE, bo złożonego z szefów unijnych rządów. Ale nawet tu nie ma pełnej spoistości. Wydawany w Warszawie magazyn „Visegrad Insight” opublikował w maju raport organizacji Vote Watch Europe, jak Polska i Węgry głosowały w unijnych instytucjach. Za drugiej kadencji Donalda Tuska w Radzie Polska głosowała w 86 proc. przypadków jak Węgry, za rządów Ewy Kopacz: w 88 proc., w epoce gabinetu Beaty Szydło: 81 proc., statystyki obniżyło głośne głosowanie 27:1. Większy rozłam widać w Parlamencie Europejskim – tam Fidesz w 94 proc. głosowań szedł ręka w rękę w Platformą Obywatelską, z którą należą do jednej europejskiej rodziny politycznej. Z kolei europosłowie PiS głosowali jak Fidesz raptem w 66 proc.

Problem z obecną współpracą wyszehradzką polega na tym, że została zdominowana przez nacjonalistyczną antyimigrancką i antybrukselską opowieść Polski oraz Węgier – stwierdza Edit Zgut z centrum analitycznego Political Capital Institute w Budapeszcie. Przez taki balast V4 nie potrafi zająć wspólnego stanowiska w debacie o instytucjonalnej przyszłości Europy. Polska i Węgry nie chcą wchodzić do strefy euro. Czechy po wyborach prawdopodobnie porzucą prounijną ścieżkę, a premier będącej w strefie euro Słowacji, kiedyś populistyczna gwiazda, dziś w opozycji do sąsiadów, z coraz większą sympatią zerka ku pomysłom płynącym z Paryża i Berlina. Jasno dał znać, że mając do wyboru V4 lub UE, to zamiast Warszawy i Budapesztu wybierze Brukselę, więc z układu 2+2 zrobi się 3+1. A Austria? – Wbrew sugestiom austriackiej i węgierskiej prasy trudno oczekiwać, by przyłączyła się do polsko-węgierskiej osi w innych sprawach niż migracja. W pozostałych kwestiach, zbyt dla Austrii ważnych, choćby wolnego przepływu pracowników czy składek do wspólnego budżetu, nie znajdzie z Polską i Węgrami wspólnego języka. Choć nie można wykluczyć, twierdzi Edit Zgut, że Austria spróbuje wykorzystywać V4 na forum Unii, a jednocześnie, korzystając z wahań Roberta Fico, w formacie sławkowskim utrzymywać równowagę sił w regionie.

Konkretne osiągnięcia

Oczywistą linią fundamentalnego podziału jest nastawienie do Rosji, którą tylko Polska traktuje jak poważne zagrożenie. Reszta ma podejście albo niejednoznaczne, albo – jak Viktor Orbán czy czeski prezydent Miloš Zeman – otwarcie entuzjastyczne, domagając się zniesienia sankcji nałożonych za Donbas i Krym. Stoi za tym niechęć do porzucenia interesów prowadzonych wspólnie z Rosją, choć i to powoli się zmienia. Czechy oficjalnie mówią o atakach hybrydowych, a Słowacja uznaje Rosję za najpoważniejsze zagrożenie. – Za to Orbán – zauważa Edit Zgut – przyjął rosyjską spiskową teorię o tym, że napływ migrantów to robota George’a Sorosa. Zresztą w 2010 r. węgierski premier przyznał się zagranicznym dyplomatom, że to chrześcijańskie wartości, przeciwstawione sekularnemu Zachodowi, zbliżają Węgry i Rosję.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że podziw dla skuteczności rosyjskich władz, ich konserwatyzmu, przywiązania do silnego państwa uwodzi także PiS. Ale pisowska niechęć do Rosji nie wynika z powodów strukturalnych, odrazy do metod rosyjskiej polityki czy upodlenia społeczeństwa, lecz emocjonalnych, i jakoś nie wypada inaczej, bo Smoleńsk, PRL. I wreszcie polski romantyzm, który narodził się na wschodzie dawnej Rzeczpospolitej, m.in. właśnie w opozycji do Rosji, nieprzystający do bardziej statecznej spuścizny Austro-Węgier, która nadal ciąży na kształcie polityki naszych południowych sąsiadów.

Spośród polskich współczesnych projektów dotyczących architektury regionu najmniej zrozumiałe są te z największym rozmachem. – W przypadku Czechów nie odpowiada to naszemu pragmatycznemu podejściu, wolimy rezultaty w postaci dróg, kolei i rurociągów, zamiast geopolitycznych podtekstów – objaśnia Jiří Schneider. Snując fantazję, łatwo zapomnieć, że esencją polityki są konkretne osiągnięcia, a nie tylko formowanie grup, rysowanie trójkątów i stawianie scenografii.

Polityka 43.2017 (3133) z dnia 24.10.2017; Świat; s. 38
Oryginalny tytuł tekstu: "Niepodległość trójkątów, czyli Austro-Węgry bez Węgier?"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

Społeczeństwo

Grzywienka, wystąpionko, nakazik. PIP ma w Polsce pod górkę

Rozmowa ze Zbigniewem Sagańskim, inspektorem PIP, o wielkiej fikcji, czyli jak się egzekwuje w Polsce prawo pracy.

Juliusz Ćwieluch
21.07.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną