Trumna z ciałem gen. Kasima Sulejmaniego, legendarnego dowódcy brygady al-Kuds, przemierzyła miasta w Iraku i Iranie. Demonstracje, jakie towarzyszyły uroczystościom żałobnym, przywoływały na myśl tłumy uczestniczące w ostatniej drodze założyciela Islamskiej Republiki ajatollaha Chomeiniego w 1989 r.
Zabójstwo Sulejmaniego przez wielu Irańczyków i ich szyickich sojuszników jest postrzegane jako akt wojny, a sam generał – jako męczennik, którego śmierć musi zostać pomszczona. Ajatollah Ali Chamenei, duchowy i polityczny przywódca Iranu, czy Mohammad Dżawad Zarif, jego minister spraw zagranicznych, już zapowiedzieli odwet. Dla władz w Teheranie to kwestia egzystencjalna: muszą odpowiedzieć tak, by nie stracić twarzy, będą też próbować zbić na sprawie kapitał i skonsolidować wokół siebie irańskie społeczeństwo, aby odzyskać nadwerężoną ostatnimi protestami legitymizację. Nie miejmy wątpliwości: Iran uderzy w wybranym przez siebie czasie i miejscu, a być może nawet na wielu frontach.
Czytaj też: Świat zamarł i czeka. Na wojnę?
Duża armia, słabo wyszkolona
Wybuch wojny konwencjonalnej jest wysoce nieprawdopodobny. Irańska armia jest wprawdzie silniejsza niż innych państw, które w ciągu ostatnich kilkunastu lat atakowały USA – Iraku Saddama Husajna, Libii Muammara Kaddafiego czy reżimu talibów w Afganistanie – ale wydatki na zbrojenia pozostają znacznie niższe.