Konflikt wywołała decyzja Twittera sprzed kilku dni, aby opatrzyć wpis Trumpa etykietką ostrzegającą, że informacje w nim zawarte należy zweryfikować, najlepiej w mainstreamowych mediach. Prezydent bowiem napisał, że głosowanie korespondencyjne prowadzi do masowych oszustw. W ostatni piątek Twitter podobnie „uzupełnił” jego wpis na temat zamieszek w Minneapolis po zabójstwie czarnoskórego George′a Floyda przez białego policjanta. Prezydent komentował: „Gdzie jest rabowanie, jest i strzelanie”. Twitter i znaczna część opinii publicznej uznały to za groźbę użycia broni przeciw demonstrantom albo nawoływanie do przemocy.
Czytaj też: Wielki siewca teorii spiskowych zbanowany na Twitterze
Dekretem w media społecznościowe
Trump wpadł w furię, oskarżył Twittera o tłumienie wolności słowa i stronniczość oraz wydał zarządzenie prezydenckie (executive order) zmierzające do objęcia rządową kontrolą politycznych wypowiedzi publikowanych we wszystkich mediach społecznościowych: poza Twitterem np. na Facebooku, YouTube i w Google. Jego dekret zachęca Federalną Komisję Łączności (FCC), aby zrewidowała prawo znane jako Section 230, zwalniające media społecznościowe z odpowiedzialności cywilnej (pozwów) albo karnej za to, co ukazuje się na ich portalach. Zgodnie z zarządzeniem Trumpa skargi na stronniczość byłyby kierowane do Federalnej Komisji Handlu (FTC), która ma pilnować zasad ideologicznej i politycznej neutralności sieci społecznościowych.
Trump i popierający go republikanie od dawna zarzucają im uprzedzenia wobec konserwatywnych poglądów, chociaż prezydent codziennie korzysta z Twittera jako swej trybuny, a w sieci ukazuje się mnóstwo treści skrajnie prawicowych, w tym wpisy jawnych rasistów wzywające do przemocy i nienawiści. Uczulenie GOP na media społecznościowe i cały sektor high tech, firmy takie jak Amazon i Uber, wynika z tego, że ich bastionem jest liberalne zachodnie wybrzeże USA. Przytłaczająca większość ich kierownictwa popiera demokratów. Ale to przede wszystkim jątrzące komentarze i kłamliwe informacje skrajnej prawicy w sieci budzą niepokój opinii publicznej. W 2017 r. Kongres, zaalarmowany wykorzystywaniem przez Rosję cyberprzestrzeni do siania dezinformacji, wezwał szefów high tech na dywanik, sondując możliwości kontrolowania treści w sieci.
Doszło m.in. do przesłuchań szefa Facebooka Marka Zuckerberga przed komisjami obu izb Kongresu. Jego firma od tego czasu stara się eliminować najbardziej ekstremalne treści, zatrudnia dziesiątki tysięcy „moderatorów”, wydając na to miliony dolarów. Firma i inne media społecznościowe odmówiły jednak usuwania wpisów znanych polityków, bo mają „wartość newsową”. Argument nie do odparcia zwłaszcza w przypadku Trumpa. Sam Zuckerberg w wywiadzie dla telewizji Fox News powiedział, że platformy cyfrowe nie powinny działać jako „arbiter prawdy wszystkiego, co ludzie mówią w sieci”. I dodał: „Wiem, że wielu ludzi niepokoją wpisy prezydenta, cytowane też na Facebooku. Powinniśmy ułatwiać wyrażanie poglądów, chyba że rośnie wówczas ryzyko krzywd czy niebezpieczeństwa”.
Czytaj też: Zamachowcy z USA korzystają z jednego forum
Święta wolność słowa w Ameryce
To ostatnie zastrzeżenie jest szczególnie istotne, bo chociaż gwarantowana pierwszą poprawką wolność słowa jest w Ameryce zasadą ważniejszą i lepiej przestrzeganą niż gdziekolwiek indziej, to nie jest wartością absolutną. Granice tej wolności wytycza bezpieczeństwo innych, co podkreślił sędzia Sądu Najwyższego Oliver Wendell Holmes, mówiąc, że poprawka nie chroni kogoś, kto bez uzasadnienia krzyknie „pożar!” w szczelnie wypełnionym teatrze, wywołując panikę. Wśród tweetów i innych publicznych wypowiedzi Trumpa nietrudno znaleźć takie, które też można traktować jako nieodpowiedzialne i groźne. Choćby jego zalecenia, że koronawirusa najlepiej zwalczać hydroksychlorochiną albo środkiem do dezynfekcji. Ludzie, którzy usłuchali takich sugestii, umierali lub dostawali ataku serca.
Trump był niemile zaskoczony, że Twitter postanowił weryfikować kłamstwa i nonsensy, którymi zatruwa cyberprzestrzeń – było to w końcu przełamanie dotychczasowej zasady, że enuncjacje polityków są ważne, więc trzeba je publikować. Stąd jego wściekłość i próba ukrócenia swobody mediów społecznościowych. Ale niewiele raczej zdziała. Dekret zachęcający do tego FCC i FTC, jak zauważają eksperci, zostanie zaskarżony jako naruszający pierwszą poprawkę. Obie komisje to agencje federalne, ale niezależne od prezydenta – to kolejny przykład amerykańskiego check-and-balance. Chodzi o to, aby nie ulegały wpływom politycznym. A o zmianach prawnych decyduje ostatecznie Kongres, gdzie w Izbie Reprezentantów większość mają demokraci.
Z drugiej strony inicjatywa Trumpa może ożywić spory wokół mediów społecznościowych i ich często destrukcyjnej roli w publicznej debacie. Mimo przywiązania do wolności słowa niewykluczone, że w czasie obecnego kryzysu, gdy załamuje się gospodarka i nasilają napięcia rasowe, coraz więcej Amerykanów uzna kontent w sieci za szkodliwy. A z czasem może poprą kroki w kierunku cenzurowania go.