Słowo „sbarco”, jak w języku włoskim określa się przybycie na ląd tratw z migrantami z Afryki, po miesiącach nieobecności wróciło do debaty publicznej na Półwyspie Apenińskim. O nowej fali przybyszów mówi się niemal tak często jak o ryzyku kolejnego uderzenia koronawirusa. Zwłaszcza że po przerwie spowodowanej zarazą rząd chce wznawiać deportacje do Tunezji, skąd przez Morze Śródziemne uchodźcy docierają na kontynent.
Włosi sami sobie nie poradzą
W tym roku do Włoch trafiło ponad 16 tys. obcokrajowców bez wymaganych dokumentów. Ponad połowa z nich – jak szacuje tamtejsze ministerstwo spraw wewnętrznych – opuściła Afrykę właśnie w Tunezji. Od początku sierpnia na Lampedusę, wyspę na Morzu Śródziemnym, która bywa pierwszym przystankiem dla migrantów na terytorium UE, przybyło prawie tysiąc osób.
To w tej chwili najbardziej zagęszczony i najczęściej wybierany szlak migracyjny na południu Europy. Środkowa część basenu Morza Śródziemnego to od lat duży problem, zwłaszcza propagandowy, dla rządu w Rzymie. Jeszcze jako wicepremier i szef MSW Matteo Salvini obiecywał zamknięcie granic i politykę „zera tolerancji” dla statków ratunkowych. Nie udało się, za to on sam zaliczył kilka spektakularnych porażek. Jak w przypadku statku „Sea Watch 3”, który do portu w Lampedusie wprowadziła w ubiegłym roku kapitan Carola Rackete. Salvini groził jej aresztem i deportacją do Niemiec; ostatecznie sycylijska prokuratura nie postawiła żadnych zarzutów.