Świat

Lepszy dobry blef niż wojna. Propaganda Kremla się rozkręca

Władimir Putin Władimir Putin Kremlin.ru / mat. pr.
Kremla nie stać na przegraną w sensie militarnym. Dlaczego więc konflikt w Donbasie eskaluje? Do jakiej wojny dąży Rosja i co się o tym mówi jej obywatelom?

Z powodu 40 tys. wojsk przy granicy z Ukrainą, relokacji floty na Morzu Czarnym i narastającej od początku roku eskalacji w Donbasie uwaga świata znów zwróciła się ku Rosji. Padają pytania, czy to blef, czy też kraj szykuje się do ataku. „Szanse wynoszą 50:50” – sądzi Paweł Felgehauer, ekspert ds. wojskowości i dziennikarz „Nowej Gaziety”.

Wojenka szybka i zwycięska

Jeśli Kreml myśli o inwazji, decyzja zapadnie w bardzo wąskim gronie siłowików, a ostatecznie podejmie ją Władimir Putin. „Za” przemawiałyby cztery argumenty: musiałaby być „mała, szybka, zwycięska” i maksymalnie hybrydowa, czyli dawać rozgłos bez strat militarnych, zakryć wewnętrzne problemy i umocnić prezydenta.

Kreml wie, że tym razem łatwo nie będzie. Od 2014 r., czyli aneksji Krymu i wojny w Donbasie, sytuacja zmieniła się zasadniczo. Ukraińska armia jest dozbrojona, wyszkolona przez Amerykanów i silnie zmotywowana. Nie ma gwarancji, że wojenka byłaby mała, szybka ani tym bardziej zwycięska. Ryzyko uwikłania się w długą i wyczerpującą operację przypomina raczej pułapkę, w którą wpadł Borys Jelcyn, angażując się w pierwszą wojnę czeczeńską (1994–96) właśnie z potrzeby szybkiego sukcesu. Skończyło się traumą bliską afgańskiej, masową krytyką i spadkiem popularności dla przywódcy do zaledwie kilku procent tuż przed wyborami w 1996 r.

Zwycięstwo jest więc warunkiem sine qua non. Kreml nie może sobie pozwolić na długotrwałą kampanię, bo to spory wydatek, na który kraju nie stać, i ryzyko, że do mediów zamiast obrazków zwycięskich żołnierzy trafiałyby zdjęcia ofiar. Putin straciłby wizerunek przywódcy, który przywraca Rosji imperialną godność.

Operacja powinna mieć zatem ograniczony zakres, punktowy charakter i objąć te tereny, w których Rosja ma przewagę lub mogłaby liczyć na wsparcie, np. separatystów. Opcja „marszu na Kijów” jest mało prawdopodobna. Niewykluczone jest zaś „drugie podejście” do utworzenia Noworosji na południu Ukrainy i odcięcie jej dostępu do Morza Czarnego.

Czytaj też: Putin świętuje rocznicę zajęcia Krymu

Lepszy blef niż nic

Na władzach Rosji duże wrażenie wywarła wojna w Karabachu z lata ubiegłego roku. To był azerski blitzkrieg, w dodatku w mediach prezentował się spektakularnie. Podobnie powinna wyglądać ewentualna druga kampania w Donbasie. Tylko propagandowy sukces przykryłby wewnętrzne kłopoty: coraz dotkliwsze ubożenie Rosjan, kiepskie perspektywy wychodzenia z kryzysu gospodarczego i korupcję śmiało obnażaną przez opozycję skupioną wokół Aleksieja Nawalnego.

Potrzeba robi się pilna, bo wprawdzie Nawalny jest w kolonii karnej, ale jego zwolnienia domaga się zagranica. Przypomina o tym regularnie Biały Dom, który łączy w swej rosyjskiej agendzie kilka kwestii: wzywa do wypuszczenia Nawalnego, oddania Krymu i deeskalacji w Donbasie, a prócz tego krytykuje Kreml za mieszanie się w wybory w USA w 2020 r. Z tego ostatniego powodu Joe Biden zdecydował w czwartek o wprowadzeniu nowych sankcji i wydaleniu dziesięciu rosyjskich dyplomatów.

Tymczasem sztab Nawalnego szykuje wielki protest wiosenny, który ma wyprowadzić na ulice całej Rosji pół miliona demonstrantów. Na wrzesień zaplanowano też wybory do Dumy, a pełen sukces rządzącej Jednej Rosji, dołującej w sondażach (ma ok. 20 proc. poparcia), jest niepewny. Jeśli więc brakuje obiektywnych sukcesów, to należy je stworzyć.

Sukcesem byłby więc już udany i tani blef. Wówczas koncentrację wojsk u granic Ukrainy trzeba by traktować jak prężenie muskułów i próbę postraszenia Zachodu, by wymóc ustępstwa. W wariancie minimum w zamian za odstąpienie od wojennych planów Donbas otrzymałby faktyczny samodzielny status, świat przyznałby, że Krym jest rosyjski, a Ukraina odblokowałaby Kanał Północnokrymski, odpowiadający za 85 proc. dostaw wody pitnej na półwysep. Wszyscy byliby szczęśliwi: Ukraina – bo nie musiałaby prowadzić wojny, Zachód – bo ją zażegnał, a Rosja – bo dostałaby to, czego od lat się domaga.

„Rosja tylko daje odpór”

Sztuka polega na tym, by stworzyć realistyczny obraz zagrożenia wojną, w którą miałyby zostać wciągnięte USA i/lub NATO. Wiarygodność agresora Rosja już ma. Nikt nie wątpi, że byłaby zdolna użyć siły przeciw sąsiadowi. Odpowiedni przekaz polityczny wsparty propagandą z jednej strony ma więc zniechęcić Stany do potencjalnego zaangażowania się w konflikt po stronie ukraińskiej, a z drugiej wpłynąć na Europę, głównie Francję i Niemcy, które zwyczajowo wolą trzymać się na dystans. Przede wszystkim chodzi zaś o to, by Rosjanie sądzili, że z Rosją wszyscy się liczą, zwłaszcza Biały Dom.

Czytaj też: USA kontra Niedźwiedź. Biden układa się z Rosją

Główna narracja w rosyjskich mediach jest więc następująca: „Rosja nigdy nie jest agresorem, najwyżej daje odpór”. W tym przypadku ukraińskim faszystom, którzy odebrali władzę legalnie wybranemu prezydentowi Janukowyczowi. Prym wiedzie na tym polu Rossija1 i „Wieczór z Władymirem Soławiowym”. Przy wsparciu prokremlowskich ekspertów, artystów i zagranicznych gości (w tym polskiego politologa Jakuba Korejby) tłumaczy się zawiłości rosyjskiej polityki i forsuje tezę, że Ukrainę należy defaszyzować. A zatem operacja u granic ma wręcz wyzwoleńczy charakter. W Donbasie mieszkają też obywatele Federacji – przypomina ostatnio bardzo intensywnie szefowa RT Margarita Simonian – i dlatego „powinien być rosyjski”.

Pretekstem do operacji (czyt. wojny) byłaby zatem konieczność ochrony ludności rosyjskojęzycznej (lub rosyjskiej, bo część została już „spaszportyzowana”). To stary i sprawdzony sposób, wykorzystywany już przed wojną w Gruzji w 2008 r. i ofensywą z 2014 r.

Czytaj też: USA kontra Niedźwiedź. Biden układa się z Rosją

Rosja kocha pokój, ale umie walczyć

Siergiej Ławrow przestrzegł Ukrainę, by nie prowokowała Rosji do wojny, a jeśli do niej dojdzie – podkreślał – to będzie „koniec państwa ukraińskiego”. Takie oskarżenia o prowokację szef rosyjskiej dyplomacji formułuje nie tylko pod adresem Kijowa, ale i tych samych aktorów, którzy „już w 2011 r. chcieli wywołać kolorową rewolucję w Rosji”, a dziś „podburzają Ukraińców”.

Media wzmacniają ten przekaz doniesieniami o dużym wsparciu dyplomatycznym i militarnym, jakiego Ukrainie udzielają Stany. Cytują prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, który zapewnił, że „Joe Biden zrobi wszystko, by powstrzymać Rosję i zakończyć konflikt w Donbasie”. Do tego „Moskowskij Komsomolec” parę dni temu relacjonował, że „w zapalnych punktach Donbasu już odnotowano obecność polskich wojsk”.

Jeśli dojdzie do konfrontacji, dla propagandy kremlowskiej będzie to zatem wojna sił dobra ze złem. Rosja będzie bronić siebie i ewentualnie rodaków w Donbasie. Może uda się jej zatrzymać napór ukrofaszystów, znów wyzwolić Ukrainę i pokonać Zachód, który od początku rządów Putina prowadzi przeciw Rosji wojnę hybrydową. USA doprowadziły do „największej geopolitycznej katastrofy XX w.”, czyli rozbiły imperium radzieckie w 1991 r., Hillary Clinton (jako sekretarz stanu) chciała rozsadzić kraj od środka, inspirując i finansując protesty na pl. Błotnym w 2011 r., a dzisiaj – jak słychać w propagandowym spocie „Ja russkij okupant”: „Ja jlublju mir, no wojewat’ ja umieju łutsze wsjech”. Czyli: kocham pokój, lecz walczyć umiem lepiej niż wszyscy.

Czytaj też: Putin rozpycha się na Bałtyku

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Sport

Kryzys Igi: jak głęboki? Wersje zdarzeń są dwie. Po długiej przerwie Polka wraca na kort

Iga Świątek wraca na korty po dwumiesięcznym niebycie na prestiżowy turniej mistrzyń. Towarzyszy jej nowy belgijski trener, lecz przede wszystkim pytania: co się stało i jak ta nieobecność z własnego wyboru jej się przysłużyła?

Marcin Piątek
02.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną