Pierwszy rejs HMS „Queen Elizabeth” i towarzyszącej mu grupy okrętów i samolotów to wydarzenie pod wieloma względami historyczne. W kategoriach wojskowych oznacza odzyskanie utraconych przez Wielką Brytanię dekadę temu zdolności do prowadzenia operacji powietrznych z pływających lotnisk. Symbol powrotu do roli niezależnego globalnego gracza po sporach o obecność w Unii Europejskiej zakończonych brexitem.
Z perspektywy sojuszników Londynu to nowa jakość i siła, szersze możliwości współpracy, ale i sygnał zmiany priorytetów, z których wiele leży daleko poza europejskim horyzontem.
Dla przeciwników to ostrzeżenie, że Londyn odbudowuje siły ofensywne, zdolne do reagowania kryzysowego w praktycznie każdym zakątku świata. Najbliższe osiem miesięcy, bo na tyle przewidziany jest dziewiczy rejs grupy lotniskowcowej, upłynie na weryfikacji tych twierdzeń, debatach, czy koszty warte są zysków, oraz politycznej ocenie osiągnięć. Bo to przedsięwzięcie przede wszystkim polityczne i dyplomatyczne, choć wykonywane wojskowymi narzędziami.
Czytaj też: Wyścig zbrojeń ruszył z kopyta
Największe narzędzie brytyjskiej dyplomacji
„Bandera podąża za handlem, handel podąża za banderą” – stare morskie porzekadło przytoczył w nieco zmienionej formie pierwszy lord morski admirał Tony Radakin, który jest w gronie pękających z dumy. Choć sam nie stanął na mostku, ze wzruszeniem obserwował, jak największy okręt kiedykolwiek zbudowany w brytyjskich stoczniach odcumowuje w Portsmouth. W sobotnie popołudnie 280-metrowy kolos opuścił macierzysty port przy pomocy czterech holowników i połączył się z jednostkami eskorty, by udać się na północ – to jeszcze nie globalny rejs, ale ostatnia przygrywka.