Dawno nie było międzynarodowego wydarzenia, przed którym nie powstało tyle medialnego szumu, a które w istocie – co zresztą można było przewidzieć – na aż taką wrzawę, jak się okazało, niespecjalnie zasługiwało. Mowa o środowym spotkaniu Joego Bidena z Władimirem Putinem. Szczyt w Genewie był faktem dyplomatycznym, ale w większym stopniu wydarzeniem ze sfery politycznego piaru. Prezydenci chcieli tego spotkania, bo go potrzebowali z troski o swój wizerunek w oczach opinii publicznej. Putin – przede wszystkim u siebie, aby potwierdzić, że Ameryka wciąż traktuje Rosję jak równe jej mocarstwo. Bidenowi zależało głównie na przekonaniu sojuszników w Europie, że zrobił wszystko, by stosunki z Rosją, napięte ostatnio, nie pogorszyły się jeszcze bardziej.
Norma w relacjach z rosyjskim niedźwiedziem
Jeśli chodzi o konkretne, materialne osiągnięcia szczytu, to sądząc z oświadczeń obu jego głównych aktorów i komunikatu końcowego, można oczekiwać, że relacje z rosyjskim niedźwiedziem powrócą niejako do normy, określonej w tym komunikacie jako „strategiczna stabilność”. Ambasadorowie obu państw, którzy wyjechali do swoich stolic po nazwaniu Putina przez Bidena „zabójcą”, wrócą zapewne na placówki.
Jeśli Amerykanie zwolnią jakichś rosyjskich przestępców albo szpiegów przetrzymywanych w amerykańskich więzieniach, Kreml zwolni uwięzionych w Rosji dwóch Amerykanów, praktycznie zakładników państwowej mafii. Wznowione zostaną rozmowy rozbrojeniowe, przede wszystkim nad układem START 2 o dalszej redukcji strategicznej broni nuklearnej.