Przez ponad trzy godziny Joe Biden rozmawiał w poniedziałek wieczorem z prezydentem Chin Xi Jinpingiem. Ich pierwsze spotkanie w roli przywódców (w przeszłości spotykali się jako wiceprezydenci) miało charakter wirtualny. Prezydent USA wolał szczyt w realu, bo jak mało kto wierzy w perswazyjny potencjał osobistego kontaktu, a szczególnie swoją magię przekonywania. Xi odmówił – od początku pandemii, czyli od prawie dwóch lat, nie wyjeżdża z Chin, a ponieważ zaraza wciąż szaleje, to stąd zapewne jego obawy.
Biden–Xi. Jeszcze nie zimna wojna
Co właściwie wynikło z tego szczytu, dowiemy się później, bo Biały Dom już zapowiedział, że nie będzie żadnego „końcowego komunikatu”, i uprzedzał, żeby wiele nie oczekiwać. Stosunki USA z Chinami, jeszcze dekadę temu dość ciepłe, ochłodziły się do poziomu napięć zbliżających się albo porównywanych do sytuacji z okresu konfliktu Ameryki z ZSRR. Nie jest to – jeszcze? – zimna wojna, bo Chiny w odróżnieniu od Związku Sowieckiego i jego satelitów nie funkcjonują jak quasi-autarkiczny system ekonomiczny i ich gospodarka, otwarta na świat, jest na zasadzie symbiotycznej związana z amerykańską. Rzucają jednak Stanom wyzwanie ideologiczne – coraz głośniej mówią, że ich autokratyczny, monopartyjny system jest lepszy niż zachodnia demokracja, zachęcają kraje biednego Południa do naśladowania swego modelu i naigrawają się z Ameryki jako supermocarstwa „schyłkowego”.
To aluzja nie tylko do faktu, że doganiają ją ekonomicznie. Także do tego, że Ameryka sama ma kłopoty z demokracją i traci swoją soft power, a jej