Wiadomo, że Chiny mają skuteczny aparat cenzury. Jednak skala metod prewencyjnych, jaką w przypadku Peng Shuai zastosowały władze, może zadziwić nawet uważnych obserwatorów tamtejszej rzeczywistości. Tenisistka, swego czasu okupująca najwyższe miejsca w rankingach deblistek, opublikowała 2 listopada na portalu Weibo, największej chińskiej platformie społecznościowej, wpis o szczegółach jej romansu z byłym wicepremierem Chińskiej Republiki Ludowej Zhangiem Gaoli. 35-latka zarzuca politykowi napaść na tle seksualnym, zmuszanie do odbywania stosunków i szereg innych zachowań przemocowych. Post wisiał w chińskim internecie bardzo krótko, wychwyciła i usunęła go cenzura. A żeby skandal wyciszyć i plotki wypalić do korzenia, skasowała wszystkie komentarze, a nawet wpisy zawierające poszczególne słowa kluczowe – w tym „tenis”.
#MeToo. Zaginięcie tenisistki Peng Shuai
Nie ma oficjalnej reakcji na zarzuty stawiane 75-letniemu byłemu dygnitarzowi. Sprawa, choć odbiła się echem poza krajem, w Państwie Środka została skutecznie zamieciona pod dywan. Zniknęły jej ślady, zniknęła – co absolutnie przerażające – sama protagonistka skandalu. Z Peng Shuai od dwóch tygodni nikomu nie udało się skontaktować, a próbowało wielu, i to nie byle kto. Bez odpowiedzi pozostają wiadomości gwiazd tenisa, federacji WTA, działaczy feministycznych. Zaniepokojenie sytuacją wyraziły m.in. Naomi Osaka i Martina Navratilova.
Za Wielkim Murem temat molestowania i przemocy wobec kobiet wciąż oficjalnie nie istnieje. #MeToo w chińskim wydaniu nie tylko się nie wydarzyło, ale też, w bieżącym układzie sił politycznych, wydarzyć się nie ma prawa. Peng Shuai nie jest pierwszą kobietą, która wysunęła oskarżenia o napaść na tle seksualnym. Ani pierwszą, która poniosła z tego powodu spore konsekwencje.
Twarzą chińskiej walki o sprawiedliwość dla ofiar molestowania przez lata była Zhou Xiaoxuan, która w 2018 r. oskarżyła popularnego celebrytę telewizyjnego Zhu Juna o przemoc i zmuszanie do pocałunków. Do aktów tych miało dochodzić w 2014 r., kiedy Xiaoxuan była stażystką w telewizji państwowej CCTV – Jun był wtedy jej przełożonym. Kobieta ukrywała swoją traumę przez cztery lata, po czym opisała ją na Weibo. Podobnie jak w przypadku Peng Shuai do postów dobrała się cenzura. 28-letnia dziś Xiaoxuan miała więcej szczęścia – jej wyznania w sieci przetrwały ponad dobę, o historii dowiedziały się miliony użytkowników.
Cenzorzy przysnęli, a Xiaoxuan nie chciała składać broni. Wynajęła prawników, poszła do sądu. Walczyła trzy lata – i nie osiągnęła niczego. 15 września sąd w Pekinie oddalił jej oskarżenia, stwierdzając – jak to często bywa w przypadkach molestowania – że nie ma wystarczających dowodów, by wszcząć postępowanie. Samo podjęcie walki w opresyjnych warunkach chińskiego reżimu było już wielkim aktem odwagi. Podobnie jak zachowanie setek innych kobiet, które zainspirowane przykładem Xiaoxuan zaczęły dzielić się swoimi historiami w internecie. Większość z nich zdawała sobie pewnie sprawę, że sprawców nikt raczej nie pociągnie do odpowiedzialności, a same wpisy przetrwają w sieci maksymalnie kilka godzin.
Czytaj też: Największy eksperyment w dziejach Chin
Pęka tama w chińskim murze
Skąd w Chinach tak gigantyczny opór wobec #MeToo? Przypadek Peng Shuai jest szczególny, bo oskarżono polityka najwyższego szczebla. Na skandal obyczajowy z udziałem kogoś takiego Chińska Partia Komunistyczna nie może sobie pozwolić, biorąc pod uwagę, że karierę w jej szeregach, przynajmniej na papierze, robi się też poprzez czystość moralną i nieskazitelność charakteru. W dodatku to społeczeństwo mocno patriarchalne, a władza pod przewodnictwem Xî Jinpinga stawia nacisk na tożsamość narodową, silnie odciętą od zachodnich norm kulturowych.
#MeToo i, szerzej, emancypacja kobiet i walka o równouprawnienie postrzegane są właśnie jako coś obcego, nieprzystającego do chińskiej tradycji, reprezentującego europejską czy amerykańską zgniliznę moralną. Z politycznego punktu widzenia sprzeciw wobec inicjatyw takich jak akt oskarżenia Xiaoxuan jest więc tak naprawdę manifestacją suwerenności Państwa Środka.
Czytaj też: Orwell w chińskim wydaniu
Do tego dochodzi aspekt totalitarnego nadzoru. Choć wydaje się to niemożliwe w ponadmiliardowym kraju w XXI w., partia jest nadal wszechmocna – zarówno wobec jednostek, jak i korporacji. Ktoś taki jak Peng Shuai, osoba publiczna, ale też produkt chińskiego systemu szkolenia, reprezentantka i niemal własność kraju, który ją wykształcił, wychował i wysłał w świat, nie ma własnej podmiotowości w sferze publicznej – a już na pewno nie takiej, która byłaby niezgodna z linią rządu. Biorąc więc pod uwagę szeroki kontekst polityczny, sprawa tenisistki, w pełnym tego sformułowania znaczeniu, od początku była skazana na porażkę.
Mimo to tama zaczyna pękać. Pojawiają się pierwsze organizacje feministyczne, które roztaczają opiekę instytucjonalną nad ofiarami molestowania i pomagają się zrzeszać. To mało, ale od czegoś trzeba zacząć. #MeToo to w chińskich warunkach forma politycznej opozycji. A historia uczy, że każda opozycja wobec totalitaryzmu zaczynała w podziemiu. Pozostaje mieć nadzieję, że wyjdzie kiedyś na światło dzienne, tak jak historie opisywane przez Peng Shuai i inne Chinki.
Czytaj też: Ile dzieci mogą mieć Chińczycy? Tyle, ile zechce władza