Wkroczą czy nie wkroczą? – zastanawiają się politycy i specjaliści od prowadzenia wojny. Przy ukraińskiej granicy Rosja zgromadziła już blisko 130 tys. żołnierzy, czołgi, wyrzutnie, rakiety i wszelkie żelastwo służące do rozpętania konfliktu. Na terytorium Białorusi przebazowano samoloty i wojska desantowe, na Bałtyku i Morzu Czarnym „ćwiczą” okręty wojenne. Ukraina wydaje się otoczona, pierścień wokół niej się zaciska. Pytanie, czy Rosjanie ruszą na Charków, Kijów, zaatakują od wschodu, południa, a może wprost z Krymu, zawisło w powietrzu.
Paniki nie ma. Z Krymem było gorzej
Ukraińcy wydają się przygotowani, uzbrojeni, zjednoczeni. „Oczekujemy, że rosyjskiej machinie sprzeciwi się nie tylko armia, struktury bezpieczeństwa i obrony, ale cały naród. Musimy się przeciwstawić tym próbom wywołania paniki, rozpaczy i zamieszania w naszym kraju. Wtedy agresor nie będzie miał szans. To podstawa filozofii wszechstronnej obrony, zapisanej w Strategii Bezpieczeństwa Wojskowego Ukrainy” – oświadczył minister obrony Aleksiej Reznikow. Jak dodał, zaufanie do sił zbrojnych jest nie mniej istotne niż pociski przeciwpancerne Javelin, Stinger czy granatnik NLAW.
– Paniki nie ma, w 2014 r. było gorzej – mówią mi znajomi. W powietrzu wisi co prawda niepokój, ale ludzie starają się mu nie ulegać. Politycy też próbują ich uspokajać. Przekonują, że rosyjski atak z użyciem całego zgromadzonego arsenału nie powinien nastąpić w ciągu najbliższych tygodni. Tak wynika z fachowych analiz – na razie rosyjskie siły nie są na tyle liczne, by dokonać inwazji. Oczywiście