To jeszcze nie koniec tego kryzysu. Ciągle za wcześnie, by mówić o widocznej i weryfikowalnej deeskalacji, o powrocie dużej liczby rosyjskich wojsk do stałych baz i trwałym obniżeniu ryzyka nowej wojny na Ukrainie. Ale po kilku dniach ekstremalnego napięcia i alarmu ostrzegającego o ataku możliwym w każdej chwili zapanowało wyraźne odprężenie. Wyczekiwanie dotyczy już nie inwazji, a odwrotu. Rosyjskie zapowiedzi, że on nastąpi, przyjmowane są z ostrożnością i bez wiary, ale również z optymizmem. Na twarzach polityków zamiast zmarszczek zaniepokojenia zaczynają się pojawiać ślady uśmiechu. Czujności towarzyszy nadzieja, że za chwilę można będzie odetchnąć. Ale na razie przeważa nieufność. Zachód już się nauczył, że reaganowskie podejście „dowieriaj, no prawieriaj” (ufaj, ale weryfikuj), które sprawdzało się w relacjach z ZSRR, dotyczy również dzisiejszej Rosji.
Wojska jeszcze mogą zawrócić
Pokazywane przez Rosjan załadunki kolumn pancernych na pociągi jeszcze nikogo nie przekonują. I nie o to chodzi, że mogą być fałszywe. Liczy się skala. Jeśli w ocenach Zachodu Rosja zgromadziła z trzech stron u granic Ukrainy 100–150 tys. wojska przez kilka ostatnich miesięcy, to proces ich wycofywania musi potrwać, zanim odniesie skutek w postaci istotnego zmniejszenia zagrożenia, czyli właśnie deeskalacji. Wycofanie jakiegoś batalionu, a nawet całej brygady, nie zmieni zasadniczo ogólnego obrazu sytuacji, mimo że na zdjęciach i filmach będzie wyglądać jak odwrót całej armii.
Ważne też, że na razie sygnalizowane przez samych Rosjan przemieszczenia dotyczą jednostek z baz zlokalizowanych najbliżej, w zachodnim i południowym okręgu wojskowym, a zatem nieco na wschód i na północ od Ukrainy.