To jeszcze nie koniec tego kryzysu. Ciągle za wcześnie, by mówić o widocznej i weryfikowalnej deeskalacji, o powrocie dużej liczby rosyjskich wojsk do stałych baz i trwałym obniżeniu ryzyka nowej wojny na Ukrainie. Ale po kilku dniach ekstremalnego napięcia i alarmu ostrzegającego o ataku możliwym w każdej chwili zapanowało wyraźne odprężenie. Wyczekiwanie dotyczy już nie inwazji, a odwrotu. Rosyjskie zapowiedzi, że on nastąpi, przyjmowane są z ostrożnością i bez wiary, ale również z optymizmem. Na twarzach polityków zamiast zmarszczek zaniepokojenia zaczynają się pojawiać ślady uśmiechu. Czujności towarzyszy nadzieja, że za chwilę można będzie odetchnąć. Ale na razie przeważa nieufność. Zachód już się nauczył, że reaganowskie podejście „dowieriaj, no prawieriaj” (ufaj, ale weryfikuj), które sprawdzało się w relacjach z ZSRR, dotyczy również dzisiejszej Rosji.
Wojska jeszcze mogą zawrócić
Pokazywane przez Rosjan załadunki kolumn pancernych na pociągi jeszcze nikogo nie przekonują. I nie o to chodzi, że mogą być fałszywe. Liczy się skala. Jeśli w ocenach Zachodu Rosja zgromadziła z trzech stron u granic Ukrainy 100–150 tys. wojska przez kilka ostatnich miesięcy, to proces ich wycofywania musi potrwać, zanim odniesie skutek w postaci istotnego zmniejszenia zagrożenia, czyli właśnie deeskalacji. Wycofanie jakiegoś batalionu, a nawet całej brygady, nie zmieni zasadniczo ogólnego obrazu sytuacji, mimo że na zdjęciach i filmach będzie wyglądać jak odwrót całej armii.
Ważne też, że na razie sygnalizowane przez samych Rosjan przemieszczenia dotyczą jednostek z baz zlokalizowanych najbliżej, w zachodnim i południowym okręgu wojskowym, a zatem nieco na wschód i na północ od Ukrainy. Jednostki te z łatwością można skierować z powrotem. Nie ruszyły jeszcze pociągi na Syberię i północ, skąd np. przyjechała większość sił nadal ćwiczących ostre strzelanie na Białorusi. Owszem, Rosja już kilka razy zadeklarowała, że wojska wrócą do baz po ćwiczeniach. Pierwsze dowody, że tak się dzieje, nadejdą jednak dopiero za kilka dni.
Czytaj też: Kim jest Siergiej Ławrow? Wszystkie twarze człowieka Putina
Świat tego Rosji nie zapomni
Na razie oceny sytuacji są niejednoznaczne. Sekretarz generalny NATO mówił w środę przed spotkaniem ministrów obrony Sojuszu, że dostrzega płynące z Moskwy pozytywne gesty, ale żadnej deeskalacji, jeśli chodzi o rozmieszczenie wojsk, nie widzi. Przeciwnie, zastrzegł, Rosja cały czas dosyła nowe jednostki, nawet jeśli inne wycofuje. Wtorkowe przemówienie Joe Bidena też nie brzmiało jak komunikat o nadchodzącym odprężeniu. Prezydent USA uderzył w tony niezwykle poważne, a przesłanie do Rosji miał bardzo stanowcze: „Świat nie zapomni Rosji, jeśli ta wybierze niepotrzebną śmierć i zniszczenie. (...) Tu nie chodzi o Rosję i Ukrainę, tu chodzi o przyszłość świata i o naszą wolność. Jeśli Rosja uderzy, zmobilizujemy świat do przeciwstawienia się tej agresji”.
Brzmiało to tak, jakby chciał zatrzymać Rosję przed stoczeniem się w przepaść. Biden nie mówił już w imieniu własnym, ale – może po raz pierwszy w czasie swej prezydentury – przybrał postać „przywódcy wolnego świata”, czasem przypisywanej prezydentom USA, a niezbyt często rzeczywiście przez nich odgrywanej. Nawet krytycy jego administracji ocenili, że było to najlepsze, najbardziej prezydenckie z jego wystąpień.
Biden zaznaczył, że deklaracje o wycofaniu to dobry znak, z tym że trzeba je sprawdzić. Jeśli w najbliższych dniach zdjęcia satelitarne oraz dane z samolotów rozpoznawczych potwierdzą, że wojska opuściły polowe bazy, obniżyły poziom gotowości i gdy będzie widać, że ładują czołgi, wozy bojowe, wyrzutnie i działa na kolejowe platformy, wtedy dopiero będzie można mówić o weryfikacji. Sekretarz stanu Antony Blinken w ostatnich godzinach oświadczył, że Rosja niczego nie wycofała, chociaż o tym mówi. Być może nie wszyscy przywódcy mieli jeszcze okazję zapoznać się z materiałami wywiadowczymi, a być może te materiały jeszcze na nic istotnego nie wskazują. Od pierwszego sygnału do upewnienia się, że to sygnał rzeczywistych intencji wprowadzanych w czyn, musi upłynąć dłuższa chwila. Więcej będzie można powiedzieć w przyszłym tygodniu.
Czytaj też: Pull up, pull up! Dlaczego USA podniosły alert w sprawie Ukrainy
Ameryka naprawdę wróciła do Europy
W tym momencie jeszcze wszystko może się zdarzyć, a dynamika jest tak duża, że z chwilowego odprężenia do niewyobrażalnej katastrofy możemy przejść w kilka godzin. Ale jeśli założyć, że ten kryzys rzeczywiście zmierza ku deeskalacji, to można zacząć wyciągać wnioski, na razie warunkowo. Pierwszy jest taki, co pokazało też najnowsze przemówienie Bidena, że Ameryka wróciła do Europy jako kluczowy i najistotniejszy czynnik stabilizacji, utrzymania pokoju, obniżania napięcia – a w razie konieczności wojskowego upewniania i wzmacniania. Jak się dziś okazuje, zrobiła to w oparciu o mechanizm wymiany i oceny informacji, opracowania strategii komunikacyjnej i dyplomatycznej, wreszcie gotowości do reagowania metodami wojskowymi i innymi na eskalację militarną.
Biden zapowiadał od samego początku urzędowania, że będzie aktywniejszy w odpowiedzi na rosyjskie prowokacje, dezinformację, propagandę czy wymuszanie wojskowe – i zademonstrował, że potrafi te zapowiedzi przekuć w czyn. Ogłoszona przez niego koncepcja zintegrowanego odstraszania, w której poza siłą militarną używa się wszelkich innych instrumentów nacisku i współdziała z sojusznikami, zadziałała, choć jeszcze nie do końca wiadomo, czy zwyciężyła.
Zadziałało NATO
Po drugie, zadziałało NATO. Gdy piszę te słowa, już wiadomo, że Sojusz w reakcji na rosyjską eskalację – i pomimo pierwszych słabych oznak deeskalacji – zdecydował się rozbudować struktury wysuniętej obecności wojskowej na południu wschodniej flanki. Chodzi o rozszerzenie schematu znanego z Estonii, Łotwy, Litwy i Polski – wielonarodowych batalionowych grup bojowych, na których czele stoi silniejszy sojusznik, uzupełniany przez kontyngenty z mniejszych krajów. Po agresji z 2014 r. NATO stworzyło takie grupy w dwa lata i w 2017 r. wysłało na granice Rosji, co było przedsięwzięciem znaczącym pod względem wojskowym, a nie do pomyślenia wcześniej pod względem politycznym.
Teraz, po kolejnej rosyjskiej groźbie – nawet jeśli nie zostanie zrealizowana w postaci wojny – NATO chce rozszerzyć sprawdzony przez pięć lat projekt na kraje południowe: Rumunię, Bułgarię, Słowację i Węgry, które graniczą z Ukrainą i leżą nad Morzem Czarnym. Co prawda ministrowie rządu w Budapeszcie protestowali przeciw nowym oddziałom NATO, ale ostatecznie wspólnej decyzji nie zablokowali (a Sojusz działa na zasadzie konsensu). Szczegóły mają teraz przygotować wojskowi, zapewne na czerwcowym szczycie w Madrycie dowiemy się, kto, dokąd i na jakich zasadach trafi. To wzmocnienie będzie solą w oku Rosji, ale właśnie dlatego jest dowodem całkowitej zmiany podejścia NATO, które już nie przejmuje się rosyjskimi fochami, a na pierwszym miejscu stawia własne bezpieczeństwo.
Wilczak: Uzbrojeni, dziwnie spokojni. Ukraińcy w obliczu wojny
Zachód wygrał wojnę informacyjną
Po trzecie, Rosja napotkała niewidziany wcześniej odpór w swojej ulubionej formie oddziaływania – sferze informacyjnej. Amerykanie, wspierani przez Ukraińców i sojuszników z NATO, po raz pierwszy z taką determinacją kreowali własną narrację, wyprzedzając działania Rosji. Na bieżąco aktualizowane były informacje o ruchach rosyjskich wojsk, skali i miejscach ich koncentracji. Informacje wywiadowcze służyły wytrącaniu Rosjanom z ręki narzędzi dezinformacji i wojny psychologicznej.
Zachód uprzedzał pojawienie się w internecie fałszywych filmików z masowymi ofiarami czy demaskował plany przygotowania prowokacji w Donbasie. Rosja mogła się czuć zdezorientowana, ale musiała wciąż zaprzeczać, ostatecznie również temu, że w ogóle planuje jakąś inwazję, niezależnie od tego, czy rzeczywiście ją rozważała. Jeśli kalkulacją Putina było, aby mimo wszystko pozostać partnerem Zachodu i nie rujnować całkowicie resztek wiarygodności, z nadzieją na uzyskanie ustępstw i korzyści, to przynajmniej na razie lepiej było ustąpić. Może w nadziei na jakiś kolejny pretekst do ataku.
Czytaj też: Putin przekroczył Rubikon. Sytuacja musi się rozwiązać w kilka dni
Ukraina. Żarty się skończyły
Po czwarte, Rosja najpewniej popełniła najpoważniejszy błąd, łącząc „problem ukraiński” ze strategicznymi żądaniami wobec NATO. Trwająca od ośmiu lat wojna w Donbasie była konfliktem z punktu widzenia Zachodu zamrożonym i nie budziła już większego zainteresowania, przynajmniej do czasu rosyjskiej koncentracji wojsk. Ale nawet wtedy była traktowana jak zagrożenie o lokalnej skali, poniżej progu zainteresowania mocarstw.
W grudniu jednak, gdy Rosja położyła na stole żądania, których spełnienie odwracałoby bieg dziejów o 30 lat i zmieniało geostrategiczną równowagę na całym kontynencie, uruchomiła siły o wiele potężniejsze od tych, które obchodził Donbas. W tym momencie Ukraina stała się pierwszorzędnym problemem bezpieczeństwa NATO i Stanów Zjednoczonych, kwestią wiarygodności i stabilności w wymiarze strategicznym. Wtedy też skończyły się „żarty”, a zaczęło bardzo poważne traktowanie tematu. Ruszyła maszyna, której efekty działania obserwujemy dzisiaj i która może doprowadzić do tego, że nowej wojny w Europie nie będzie.
Po piąte, jakakolwiek deeskalacja – o ile istotnie nastąpi – nie może nam przysłonić skutków eskalacji. Rosja udowodniła, że jest w stanie zgromadzić ponad połowę zasobów swoich wojsk lądowych w celu zastraszenia i zagrożenia bytowi swojego sąsiada. Pokazała też, że w płynny sposób tworzyć może potężne zgrupowanie na terytorium Białorusi, które – zgodnie ze scenariuszem ćwiczeń Sojusznicza stanowczość – może być użyte przeciwko sąsiadom z NATO: Polsce, Litwie i Łotwie. Te przygotowania do lokalnej wojny zostały powtórzone zaledwie kilka miesięcy po poprzednich, w ramach ćwiczeń Zapad-21.
Pomarańczowy stan zagrożenia
Nie jest jasne, czy rosyjskie jednostki rzeczywiście opuszczą Białoruś, czy i jaki sprzęt tam pozostawią. Na pewno jednak tzw. Państwo Związkowe Rosji i Białorusi oraz szerszy twór – Organizacja Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym – pokazały nowy poziom wojskowej integracji, który podnosi zagrożenie za wschodnią flanką NATO. Wynikają z tego istotne reperkusje dla Polski jako kraju zwornika wschodniej flanki, miejsca stacjonowania największej liczby wojsk USA i potencjalnego dostarczyciela sił także dla celów sojuszniczej obrony. Po „pokojowym” zajęciu Białorusi przez rosyjskie wojska wschód naszego kraju automatycznie stał się mniej bezpieczny.
Listę można ciągnąć, ale na bardziej szczegółowe analizy tego kryzysu przyjdzie jeszcze czas. Dziś najważniejszym pytaniem jest, czy on rzeczywiście zmierza ku końcowi albo przynajmniej obniża się jego temperatura. Można powiedzieć, że na skali zagrożenia strzałka przesunęła się z granicy czerwonego pola na pole pomarańczowe. Do stanu zielonego – stabilności i spokoju – jest jeszcze bardzo daleko.
Czytaj też: Strzelba Putina nie musi wystrzelić. Co siedzi w jego głowie?