„Jestem Rosjaninem i jest mi wstyd” – taki przekaz przebija się wśród przeciwników wojny. Rosjanie wyszli na ulice już pierwszego dnia po inwazji. Najpierw indywidualnie, bo legalne są tylko pikiety, z czasem bardziej spontanicznie i masowo. W mediach społecznościowych skrzykiwano się na „progułki”, czyli spacery, w 50 miastach – od Syberii po Sankt Petersburg. Władze ostrzegały przed „nielegalnymi zgromadzeniami”, a niektórych aktywistów zatrzymały prewencyjnie. Po pierwszym dniu do aresztu trafiło ponad 1700 osób, połowa w samej Moskwie. Drugiego dnia to już były 2692 osoby (1370 w stolicy), a protesty odbyły się w 20 miastach.
Czytaj też: Pierwsze godziny wojny. Największy konflikt w Europie od 1945 r.
Areszt, grzywna i kolonia karna
Demonstranci ryzykują nie tylko dlatego, że biorą udział w nielegalnym zgromadzeniu. Jeśli bowiem zajdzie potrzeba, zostaną oskarżeni o wspieranie nazizmu i faszyzmu, „agentów zagranicznych”, a nawet „terrorystów i ekstremistów”. W grę wchodzi już zatem kodeks karny – nie tylko areszt czy grzywna, ale i kolonia karna. Nie trzeba strajkować na ulicy, wystarczy lajk lub udostępnienie wpisu w mediach społecznościowych.
Tym bardziej zaskakuje, że na krytykę zdecydowały się osoby z elit władzy. Deputowani partii komunistycznej Michaił Matwiejew i Ołeh Smolin domagali się zakończenia wojny. Głos zabrał Andriej Kozyriew, pierwszy minister spraw zagranicznych Rosji, który w reakcji na postępowanie szefa dyplomacji