Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Szczerek: Idą w piekło, bo co mają zrobić? Do Polski i z powrotem

Przejście graniczne w Medyce, 28 lutego 2022 r. Przejście graniczne w Medyce, 28 lutego 2022 r. Patryk Ogorzałek / Agencja Gazeta
Mościska się kończą, kolejka nie. Dwudziesty kilometr. Trzydziesty. Rozrzedza się. Ale ludzie nadal dojeżdżają. W końcu: pustka na drodze.

Po polskiej stronie można odnieść wrażenie, że sytuacja jest w miarę opanowana, w zasadzie nie taka zła. Okej, wolnych hoteli nie ma aż po Rzeszów. Po miastach mnóstwo aut na ukraińskich rejestracjach i śpiewnego akcentu. Ale to wszystko wygląda bardzo kulturalnie i cywilizowanie, jak masowe wizyty w sąsiednim kraju w czasie pokoju. Zakopane w czasie prawosławnych świąt Bożego Narodzenia czy pograniczne miasta na granicy Słowacji, Niemiec albo Litwy przy mocnym kursie złotego wobec euro.

Za to na przejściu granicznym w Medyce coś ponurego wisi w powietrzu. Nikt – prawie nikt – tam z Polski nie jedzie. Infrastruktura nastawiona na przyjmowanie, a nie na wypuszczanie. Stoją chaotycznie poparkowane samochody chyba wszystkich służb państwowych. Pogranicznicy i polscy, i ukraińscy nie rozumieją, co się do nich mówi, gdy się pyta o wskazówki.

– Ale jak, w tamtą stronę, na Ukrainę? – powtarzają pytanie i patrzą jak na wariatów.

Na przejściu od ukraińskiej strony w kierunku wschodu stoi tylko kilka aut, funkcjonariuszy przerzucono na pas prowadzący do Polski.

– Wracasz? – pyta ukraińska znajoma chłopaczka, który siedzi z ponurą miną w oplu na blachach z Lwowszczyzny.

Chłopak kiwa głową.

– Żeby iść na wojnę?

Chłopak znów kiwa głową z jeszcze bardziej ponurą miną.

Czytaj też: „Więcej chętnych do pomocy niż potrzebujących”

Mężczyźni zostają. Z wyjątkami

A w stronę Polski w tłumie kręcącym się wokół pogranicznych budek dominują prawie same zziębnięte kobiety z dziećmi. Mężczyźni do 60. roku życia nie mogą opuszczać kraju. Są wyjątki: samotni ojcowie, ojcowie trójki dzieci, ojcowie, których bliscy zginęli podczas walk, trwających nieprzerwanie od ośmiu lat. Ci, co tu się dostali, w kolejce czekali przeważnie po dwa dni. Polacy wpuszczają Ukraińców bez wiz, w wielu wypadkach nawet bez dokumentów. Ale nie zawsze się udaje wyjechać z własnego kraju. Oszalała ze zmęczenia kobieta, prowadząca nie tylko gromadkę dzieci, swoich i siostry, ale też niepełnosprawną, lamentującą członkinię rodziny, natyka się na równie przemęczoną ukraińską pograniczniczkę, która nie chce ich wypuścić. Dzieci siostry nie mają dokumentów.

– Ale przecież można bez dokumentów! – prawie błaga uchodźczyni.
– Ale z matką.
– Ale matka w Polsce, w pracy!
– Musi tu przyjść sama.
– Ale ona pracuje! I co, ma przyjechać i dwa dni czekać na wyjazd?
– Nic nie poradzę! Niech pani odejdzie, muszę innych obsługiwać!

Uchodźczyni, uspakajając całą swoją zdenerwowaną rodzinę, dzwoni do siostry. Ta przesyła jej whatsappem zdjęcia paszportu dzieci. Uchodźczyni pokazuje je pograniczniczce. Ta jak automat.

– Co poradzę, musi być matka! Matka!

Tłok, nerwy, desperacja

W chaosie łatwo się pogubić. Trzeba wracać do celnika, dać mu karteczkę do podbicia, potem przekazać pieczątkę przy wyjeździe. Niby tak samo jak zawsze, ale i ci nieliczni, którzy wracają na Ukrainę, gubią się, cofają. Blokują drogę.

Piekło zaczyna się później. Autobusy, furgonetki, samochody wojskowe i cwaniaki wielkimi, drogimi furami, którzy chcą ominąć gigantyczną, piekielną kolejkę. Zdesperowani ludzie, zbyt wielu na piechotę. Szli po kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów. Niektórzy 80, od samego Lwowa. Kobiety z dziećmi, zawożący je albo i odprowadzający ich na granicę mężczyźni. Są obcokrajowcy – często spoza Europy, studenci, pracownicy.

Zapada zmrok. Staje się co chwila, trąbi. Ktoś odjeżdża, ktoś cofa, ktoś się kłóci, ktoś krzyczy, ktoś płacze. Na wschód jedzie się w tempie 5–10 km na godzinę. Drugi. Trzeci. Czwarty. Kolejka w stronę Polski wydaje się nie ruszać wcale. Piąty kilometr. To samo. Tłok, nerwy, desperacja. Ludzie o twarzach oświetlonych ekranami telefonów komórkowych, sprawdzający newsy. Dziesiąty. Tłum się nie zmniejsza. Ludzie w odblaskowych kamizelkach, w tym tacy, którym na plecach świeci się polski napis „STRAŻ”, rozdają wodę. Temperatura się waha od plus dwóch do minus jednego. W samochodach włączają ogrzewanie i siedzą na włączonych silnikach.

Benzyna na mijanych stacjach jest, niepotrzebnie napełnialiśmy kanistry w Polsce. Można brać po 20 litrów za jednym razem. Ci bez samochodów, w tym dzieci, marzną. Czasem z kartonów i drewna z lasu ktoś rozpala ognisko. Mijamy Mościska, miasto oddalone 14 km od granicy. Kolejka się nie zmniejsza. Mieszkańcy pomagają uchodźcom. Czekający nastawiają się na dwa–trzy dni stania. Rejestracje charkowskie, kijowskie, wołyńskie, lwowskie. Mościska się kończą, kolejka nie. Dwudziesty kilometr. Trzydziesty kilometr. Rozrzedza się. Ale ludzie nadal dojeżdżają. W końcu: pustka na drodze.

Czytaj także: Co możemy zrobić dziś dla Ukraińców? Jest wiele opcji

Można się zaszyć na Zakarpaciu

I tak aż po posterunki drogowe, w całej poradzieckiej przestrzeni zwane blokpostami. Ukraińska flaga, żołnierze z długą bronią. W radiu na okrągło o bombardowaniach i dywersantach, na których trzeba uważać. Nerwówka. Mer Lwowa Andrij Sadowy udostępnia informację o uzbrojonych grupach, grasuje w Brodach pod Lwowem. Informacja okazuje się nieprawdziwa. Albo nie do końca prawdziwa. Chaos informacyjny.

Pytają, czy mogę zawieźć do Polski. Mogę, ale przez Węgry, Słowację albo Rumunię. To nie. Samo przewiezienie przez granicę nie wystarczy. Wiele osób potrzebuje wniosku o objęcie ochroną w Polsce i przyznanie statusu uchodźcy. Nie jest jasne, czy można przekroczyć granicę na Słowacji czy na Węgrzech i później dopiero zgłaszać się w Polsce. Wielu nie chce ryzykować i decyduje się na polską granicę. Czy wiedzą, na co się piszą? Jasne, mówią. Ryzykują. Idą w kilkudniowe piekło stania. Co mają zrobić. Często w Polsce mają już poukładane życia. Wielu boi się o swoich mężów.

Można nie wyjeżdżać z Ukrainy i zaszyć się na Zakarpaciu. To region odległy zarówno od Rosji, jak i Białorusi, nawet w ramach samej Ukrainy nie jest najłatwiej się tam dostać. Przełęcze, góry, kręte drogi. Zakarpacie to dawna węgierska Karpatalja i jest pod nieformalną „ochroną” Viktora Orbána, do pewnego stopnia sojusznika Putina, uchodzącego za nogę Rosji w unijnych i natowskich drzwiach. Putin za pośrednictwem Władymira Żyrynowskiego, nacjonalisty, uważanego trochę za nadwornego kremlowskiego błazna, składał w 2014 r. Węgrom ofertę: poprzyjcie nas w sprawie Krymu, to będziecie mogli sobie wziąć z powrotem Zakarpacie. Wydaje się nieprawdopodobne, by Putin zaatakował terytorium, które kiedyś przyobiecał. I nie ma tu większego znaczenia, że to jak dawanie Niderlandów królowi szwedzkiemu. Putin wie, że dla Węgier Zakarpacie jest ważne.

Zakarpacie więc może być bezpieczne. Przed poborem to nie uchroni, choć teoretycznie pobyt za granicą też nie. A sam fakt, że nie można wyjeżdżać, nie znaczy, że od razu idzie się do wojska. Zresztą coś za coś. Rozłąka albo „półemigracja”. Poza tym z Zakarpacia wyjechać najłatwiej. Przejścia graniczne na Słowację i Węgry – po kilka godzin. Do Rumunii – według stron zajmujących się tą tematyką – nawet kilkanaście minut. Wyjeżdżamy więc z Ukrainy przez Zakarpacie.

Jakby nie było wojny

Znów blokposty. Lwowszczyzna jest spokojna, czasem tylko zdarzają się alarmy bombowe i wieczorem trwa godzina policyjna i szukanie dywersantów. Poza tym jest w porządku. Po przekroczeniu dawnej polsko-czechosłowackiej granicy, która dziś oddziela obwód lwowski od zakarpackiego – inny świat. Jakby nie było wojny. Ulice pełne ludzi, wiosna w powietrzu: w końcu południowe stoki gór. Tylko nadreprezentacja samochodów z rejestracjami z całej Ukrainy przypomina, że nie jest tak. Choć i do tego na Zakarpaciu przywyknięto: to region turystyczny. Tu się jeździ na narty, do winnic, do gorących źródeł, połazić po górach.

Sielski obrazek kończy się przy zjeździe na granicę. Półtorakilometrowa kolejka zaczyna się na bruku dawnego węgierskiego Kosonia. Samochodom kijowskim, lwowskim, wołyńskim, tarnopolskim, charkowskim i innym przyglądają się ludzie lokalni. Podobnie musiała wyglądać ewakuacja Polaków w 1939 r. I też przejeżdżają cwaniacy w wielkich, drogich samochodach, próbując się wcisnąć na bezczelnego. Niedalekie przejście do Rumunii, w Djakowie, jest natomiast, według stron internetowych, puste. Jedziemy, ale i tam kolejka na półtora kilometra. Zostajemy.

Znów drogie samochody przebijają się bez czekania. Ale tu ludziom kończy się cierpliwość. Zajeżdżają wielkim, kijowskim blachom drogę. Wołają, żebym też zajeżdżał. Zajeżdżam. Przybiega policja, pogranicznicy, SBU. Chaos, kłótnia. Jeden w mundurze mówi jedno, drugi – drugie. Jeden grozi, że nas nie przepuści, inny uspokaja. W końcu sytuacja rozwiązuje się sama. Ci z wypasionych aut, którzy zdążyli przed gniewem ludu – przejechali. Ci, którzy nie – posłusznie ustawiają się na poboczu.

Kim właściwie są ci ludzie? – pytam człowieka, który w sekundę z mojego sąsiada w kolejce zamienił się w aktywistę.
– Ch… ich wie. Coś z państwem, policja. Cwele – oznajmia i odchodzi do swojego samochodu.

Kto wie, czy to właśnie nie dzięki takim ludziom zawsze było trudno z Ukrainy zrobić stereotypowe, zamordystyczne, imperialne czy postimperialne, radzieckie czy poradzieckie terytorium. A wielu próbowało.

Pogranicznicy przetrzepują bagażnik, nie bardzo wiadomo po co. Znajdują siekierę, której zapomniałem wyjąć, i nic nie mówią. Ci z SBU są niemili. Rumuni też nie za bardzo. Ale co z tego. Wreszcie Rumunia. Unia Europejska. Dom. Choć pewnie zaraz trzeba będzie z powrotem.

Czytaj też: Protest pod ambasadą Rosji. „Świat się właśnie roztrzaskał”

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną