Po polskiej stronie można odnieść wrażenie, że sytuacja jest w miarę opanowana, w zasadzie nie taka zła. Okej, wolnych hoteli nie ma aż po Rzeszów. Po miastach mnóstwo aut na ukraińskich rejestracjach i śpiewnego akcentu. Ale to wszystko wygląda bardzo kulturalnie i cywilizowanie, jak masowe wizyty w sąsiednim kraju w czasie pokoju. Zakopane w czasie prawosławnych świąt Bożego Narodzenia czy pograniczne miasta na granicy Słowacji, Niemiec albo Litwy przy mocnym kursie złotego wobec euro.
Za to na przejściu granicznym w Medyce coś ponurego wisi w powietrzu. Nikt – prawie nikt – tam z Polski nie jedzie. Infrastruktura nastawiona na przyjmowanie, a nie na wypuszczanie. Stoją chaotycznie poparkowane samochody chyba wszystkich służb państwowych. Pogranicznicy i polscy, i ukraińscy nie rozumieją, co się do nich mówi, gdy się pyta o wskazówki.
– Ale jak, w tamtą stronę, na Ukrainę? – powtarzają pytanie i patrzą jak na wariatów.
Na przejściu od ukraińskiej strony w kierunku wschodu stoi tylko kilka aut, funkcjonariuszy przerzucono na pas prowadzący do Polski.
– Wracasz? – pyta ukraińska znajoma chłopaczka, który siedzi z ponurą miną w oplu na blachach z Lwowszczyzny.
Chłopak kiwa głową.
– Żeby iść na wojnę?
Chłopak znów kiwa głową z jeszcze bardziej ponurą miną.
Czytaj też: „Więcej chętnych do pomocy niż potrzebujących”
Mężczyźni zostają. Z wyjątkami
A w stronę Polski w tłumie kręcącym się wokół pogranicznych budek dominują prawie same