Jeśli istotnie był taki plan, trzeba go było zrealizować po cichu i w ostatnich dniach przed wybuchem wojny – mówi mi doświadczony oficer rezerwy, niegdyś związany ze służbami, który woli nie podawać w tekście swojej tożsamości. – Dziś wylało się za dużo mleka, za duże powstały emocje i za dużo padło rosyjskich gróźb oraz zaprzeczeń, że nie ma takiej intencji – podsumowuje stan trwającej od ponad tygodnia dyskusji publicznej nad przekazaniem Ukrainie samolotów bojowych radzieckiej produkcji z krajów europejskich i natowskich, które wciąż ich używają.
Czytaj też: Dwunasty dzień wojny. Rosjanom siadła logistyka
Wyglądało przełomowo, okazało się trudne
Temat wyszedł na światło dzienne w ubiegły weekend, choć w obiegu nieoficjalnym funkcjonował wcześniej. W każdym razie światowe media podjęły go po wypowiedziach wysokiego przedstawiciela UE ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Josepa Borrella. Hiszpan wyjawił, że ukraiński minister Dmytro Kułeba pytał europejskich partnerów o samoloty, a ponieważ na tej samej sesji omawiana była pierwsza tego rodzaju europejska pomoc wojskowa dla Ukrainy, powstało wrażenie – a z czasem medialny fakt – że ich przekazanie walczącemu krajowi ma się odbyć pod auspicjami Unii i za jej pieniądze. W rozmowy między Ukrainą a potencjalnymi donatorami zaangażowani mieli być Amerykanie, którzy „wymieniliby” dostarczone Ukrainie migi i suchoje na F-16, zapełniając luki w zdolnościach sił powietrznych kilku europejskich państw.