Korytarze humanitarne, strefy zakazu lotów czy bezpiecznego azylu dla cywilów – te koncepcje stały się popularne dopiero po 1989 r., kiedy na świecie miał zapanować liberalny porządek i nawet wojny miały stać się etyczne. Niestety w praktyce sprawdzają się rzadko. Jeśli już, to w konfliktach, w których występuje ogromna dysproporcja sił.
Gen. Cieniuch dla „Polityki”: Putin źle ocenił sytuację
Sterylne naloty i krótka euforia
Tak było np. w 2011 r. w Libii, gdzie zachodnie samoloty (w interwencji brała udział tylko część krajów NATO) powstrzymały wojska płk. Kaddafiego, które już prawie wjeżdżały do Bengazi, najważniejszego miasta rewolucjonistów. Byłem tam wtedy i ze zdumieniem oglądałem efekty natowskich nalotów: odstrzelone wieże przestarzałych libijskich czołgów, wraki wozów pancernych i zmechanizowanych armat. Pobojowiska wyglądały zaskakująco sterylnie; żadnych lejów po bombach, bo rakiety uderzały dokładnie w pojazdy, tylko zniszczone żelastwo i pojedyncze zwęglone zwłoki – nieszczęśni żołnierze Kaddafiego ginęli w swoich maszynach bez żadnej szansy ucieczki.
Dzięki nalotom, które – co już zupełnie wyjątkowe w historii wojen – były legalne, bo podparte rezolucją Rady Bezpieczeństwa ONZ, Bengazi zamieniło się wtedy w bodaj najszczęśliwsze miejsce na ziemi. Codziennie na głównym placu nad Morzem Śródziemnym odbywał się radosny, nabuzowany pozytywną energią festyn rewolucji wolnościowo-muzułmańskiej: kobiety zbiorowo modliły się o zwycięstwo i życie mężczyzn, mężczyźni snuli plany na wspaniałą przyszłość, nastolatki śpiewały rewolucyjny hip-hop.