Jeszcze półtora tygodnia temu na brytyjski rząd wylewała się zasłużona fala krytyki. Po pierwszych szumnych deklaracjach Borisa Johnsona o gotowości przyjęcia „możliwie największej liczby” uchodźców z Ukrainy przyszło zderzenie z rzeczywistością. Bolesne, dodajmy, dla Ukraińców. Pierwotnie Brytyjczycy wpuszczali jedynie tych, którzy mają już tutaj krewnych i byli w stanie to udokumentować. To kryterium znacząco ograniczyło liczbę osób, które w ogóle mogły liczyć na schronienie. Dodatkowym problemem był wymóg posiadania wizy. Nawet jeśli była to formalność, uchodźcy musieli stawiać się w placówkach dyplomatycznych osobiście.
Londyn zaprasza, ale wyprasza
Nadmierna biurokracja i rozdźwięk między deklaracjami a działaniami doprowadziły do kuriozalnej sytuacji. Otóż ukraińscy uchodźcy, zapewnieni przez Johnsona o gościnności, odbijali się od granicy we francuskim porcie Calais. Urzędnicy celni odsyłali ich do konsulatów – najbliższe były w oddalonych o kilkaset kilometrów Paryżu i Brukseli. Dla Brytyjczyków była to katastrofa wizerunkowa. Zwłaszcza że do wsparcia procedury odprawiania uchodźców wezwał Gerard Darmanin, francuski minister spraw wewnętrznych, wielokrotnie krytykowany za bierność w polityce migracyjnej. Nawet on jednak wypadł lepiej od Downing Street.
A wszystko działo się z wielką ofensywą dyplomatyczną w tle. Johnson był pierwszym europejskim liderem, który zapewnił o gotowości wysyłania broni i sprzętu na Ukrainę. Szefowa dyplomacji Liz Truss, upokorzona przez Siergieja Ławrowa jeszcze przed wybuchem wojny, otwarcie