Wejdą czy nie wejdą? Historyczne pytanie powraca w kontekście nie Rosji, ale Białorusi. Ukraiński sztab generalny na podstawie informacji wywiadu po raz drugi od czasu napaści 24 lutego ostrzegł, że Białoruś może się do niej lada dzień przyłączyć. Właśnie minął termin 48 godzin, zasygnalizowany w niedzielę przez ukraińskich wojskowych, i jak na razie wojska Łukaszenki granicy nie przekroczyły. Poprzednim razem – po spotkaniu dyktatora z Putinem – alarm był jeszcze pilniejszy: białoruskie wojska miały być skierowane do akcji w ciągu kilku godzin, a wejść na Ukrainę w piątek 11 marca wieczorem. Nie weszły. Może to propaganda, a może Putin cały czas naciska na Łukaszenkę, by mu pomógł w wojnie, która najwyraźniej – i na szczęście – siłom zbrojnym Rosji nie za bardzo wychodzi. Dlaczego Łukaszenka wciąż odmawia? I co się stanie, jeśli w końcu ulegnie?
Gen. Cieniuch dla „Polityki”: Putin źle ocenił sytuację
Łukaszenka na pierwszej linii boju z NATO
„Kieszonkowy” dyktator z Mińska (w porównaniu z tym pełnowymiarowym w Moskwie) może walczyć o zachowanie resztek swojej autonomii. Skierowanie wojsk do walki oznaczałoby ostateczne potwierdzenie uległości wobec Kremla i likwidację polityki zewnętrznej już tylko teoretycznie niepodległego państwa białoruskiego. Łukaszenka latami opierał się bezceremonialnym próbom narzucenia mu „ruskiego ładu”, by przynajmniej wyglądało to na dobrowolne negocjacje integracyjne z zachowaniem suwerenności w kwestiach strategicznych. Uległ tak naprawdę niedawno, gdy Putin postanowił wykorzystać terytorium Białorusi do operacji przeciw Ukrainie, a Łukaszenka utracił już niemal wszystkie karty wskutek własnych katastrofalnych decyzji.