Echo słów Bidena nie rozeszło się jeszcze dobrze po pl. Zamkowym, a eksperci ds. dyplomacji i wizerunku publicznego już zastanawiają się nad skutkami tej konkretnej frazy. Dementi służb prasowych Białego Domu pojawiło się w sieci niemal natychmiast, najpierw jako nieoficjalny komentarz, potem formalne wyjaśnienie. Amerykanie tłumaczyli, że prezydent nie miał na myśli zmiany władzy w Rosji lub inspiracji przewrotu, a jedynie wyraził nadzieję, że Putin nie będzie już próbował sprawować kontroli nad losem innych suwerennych państw w tej części świata.
Biden. Przywódca z innej epoki
Mleko się jednak rozlało, zwłaszcza że tłumaczenie nie było ani zgrabne, ani specjalnie sensowne. W dodatku z Bidenem do Warszawy nie przyjechała Jen Psaki, jego rzeczniczka prasowa, aktualnie chora na koronawirusa. W działaniach Amerykanów przez kilkadziesiąt minut widać było mieszankę konsternacji i popłochu. Z jednej strony Biden wyszedł poza scenariusz, dał się ponieść emocjom, wypowiedział słowa odebrane jako eskalujące. Ale i nie zrobił nic, czego jego ekipa nie mogła się choć trochę spodziewać.
To mimo wszystko prezydent trochę z poprzedniej epoki, pamiętający warunki zimnowojennej dyplomacji. W wojsku służył i on, i jego syn, ma inne doświadczenia niż poprzednicy – Obama i przede wszystkim Trump. Do tego dodać należy głęboki sceptycyzm wobec Rosji i samego Putina. Doskonale opisał to w swojej ostatniej prezydenckiej książce