Widzimy rozbite czołgi na drodze i myślimy, że tak się to kończy. Tymczasem ten obraz jest mylący, ponieważ na przebieg walk wpływ ma przede wszystkim niewidoczna w pierwszej chwili strategia stron albo nawet jej brak. I ten strategiczny, wysoko oddalony punkt spojrzenia nam się gubi. A strategia to pytanie: jak to się ma skończyć?
Mamy żałośnie mało strategii, bo strony wojny i ich poplecznicy nie deklarują, czego chcą. Prezydenci Zełenski i Putin mało i enigmatycznie mówią o jej zakończeniu. Często więc pojawiają się autorytety zamienne, których słowa o wojnie i jej zakończeniu mylone są z zamiarami wojennymi prawdziwych aktorów tego dramatu.
Przykrą reakcję wywołał niedawno Henry Kissinger, przebiegły lis amerykańskiej dyplomacji, który na Forum w Davos dywagował o dawaniu Putinowi drogi do zachowania twarzy i konieczności prowadzenia dyplomacji. Dostaje się również francuskiemu prezydentowi Emmanuelowi Macronowi, który przestrzegał przed „upokorzeniem Rosji”, czy premierowi Włoch Mario Draghiemu, który zaproponował jakiś plan pokojowy, zakładający w istocie oddanie Rosji Krymu. Wszyscy trzej zapytali ostatnio publicznie: dokąd zmierza ta wojna? I postawili diagnozę: do pokoju! Inni życzliwi obserwatorzy, można by rzec „anglosascy”, też mówią o pokoju. Joe Biden, Boris Johnson, Justin Trudeau oraz przywódcy państw nadbałtyckich i skandynawskich. Ci pierwsi mówią jednak o „pokoju wymuszonym”, a ci drudzy o „pokoju zdobytym”.
Pokój wymuszony
Pokój wymuszony na Ukrainie to sytuacja, kiedy Ukraińcy walczą, ale otrzymują coraz mniejsze wsparcie wojskowe i polityczne, a Władimir Putin otrzymuje szansę na wyjście z twarzą z kryzysu, który tak głupio rozpoczął. Taki pokój zakłada, że Ukraina za cenę zachowania swojej państwowości ze stolicą w Kijowie zgodzi się na pozostawienie w rękach Rosji Krymu, Donbasu i może jeszcze tych dwóch zdobytych niedawno obwodów na południu: zaporoskiego i chersońskiego.