To oczywiście nie pierwszy tego typu projekt, bo o zmniejszeniu liczby obowiązkowych dni pracy w ramach etatu mówi się od dziesięcioleci. Rozwiązanie testowały już kraje na całym świecie, od Finlandii po Nową Zelandię. Również w kilku polskich przedsiębiorstwach ruszyły niedawno pilotażowe projekty skrócenia tygodnia pracy, oparte na zasadzie 100:80:100. Odnosi się ona do gwarancji wypłacania pracownikom stuprocentowej pensji przy 80-proc. (względem dotychczasowego) zaangażowaniu czasowym, ale identycznej wydajności. Innymi słowy, żeby zapracować na dodatkowy dzień wolny, trzeba wykonywać te same obowiązki po prostu szybciej.
Klinika, bank, fish and chips
Współorganizatorem brytyjskiej odsłony przedsięwzięcia, służącego jako uwertura do ewentualnej trwałej reformy rynku pracy, jest inicjatywa 4 Day Week Global. Zaplecze badawcze, potrzebne zarówno przy wdrażaniu projektu, jak i jego ewaluacji, zapewniają przede wszystkim naukowcy z uniwersytetów w Oksfordzie i Cambridge. Oba od lat zajmują się analizą dwóch najambitniejszych, ale też wciąż budzących największe kontrowersje projektów związanych z gospodarką i rynkiem pracy: właśnie czterodniowym tygodniem pracy i dochodem podstawowym. To drugie Oxford badał już m.in. w Australii, teraz z Cambridge i przy wsparciu Boston College będą analizować skutki ograniczenia obowiązkowego czasu pracy w miejscach tak różnych jak prywatna klinika, bank i bar sprzedający tradycyjne fish and chips.
Jak wskazują organizatorzy, główną motywacją dla przedsięwzięcia właśnie teraz jest stan rynku pracy po dwuletniej pandemii. Lockdowny i przeniesienie pracy do domu wywołały falę wypalenia, a potem „wielką rezygnację” – masowe odejścia z pracy, jakiej gospodarka nie widziała od dziesięcioleci. Oczywiście „wielkiej rezygnacji” nie spowodował tylko koronawirus, przyczyn na poziomie strukturalnym jest znacznie więcej, ale przeciążenie – fizyczne i psychiczne – niejednokrotnie przeważa szalę. Krótko mówiąc, ludzie chcą pracować mniej.
Badania „Polityki”: Koniec kultu pracy? Młodzi nie chcą harować
Nowe podejście do etatu
W projekcie weźmie udział ok. 3 tys. osób zajmujących stanowiska różnego szczebla, od kierowników po ludzi stojących najniżej w korporacyjnej hierarchii. Wiele firm, w których zaczyna się właśnie czterodniowy tydzień pracy, ma za sobą eksperymenty z elastycznym podejściem do etatów. I mowa nie tylko o skróceniu czasu pracy, ale jeszcze prepandemicznej pracy zdalnej, dłuższych urlopach czy mniej rygorystycznym podejściu do zwolnień zdrowotnych. Do takich instytucji należy Charity Bank zajmujący się finansowaniem inicjatyw charytatywnych i organizacji trzeciego sektora. Jego prezes Ed Siegel, szeroko cytowany w mediach, podkreśla, że czterodniowy tydzień pracy to jednak coś zupełnie innego. „Wchodzimy dzięki temu na wyższy poziom elastyczności. Mam nadzieję, że umieści to nas po właściwej stronie historii” – mówił w rozmowie z portalem Thirdsector.co.uk.
Program potrwa na Wyspach sześć miesięcy. Uczestnicy będą badani zarówno metodami ilościowymi, jak i jakościowymi przez naukowców ze wspomnianych uniwersytetów. Wyniki analiz poznamy w 2023 r. Z nadziejami, że będą na tyle obiecujące, by półroczny pilotaż zmienił się w stałą cechę brytyjskiego rynku pracy.
Czytaj też: Prof. Harry Cleaver wyjaśnia, jak się wyzwolić z niewoli pracy
Nie ma nicnierobienia
Nie są to ambicje przesadzone, bo świat zna przypadki, gdy redukcja obowiązkowego czasu pracy przeszła ze stanu tymczasowego w permanentny. W Belgii w wielu sektorach usług, zwłaszcza związanych z pracą biurową, obowiązuje 38-godzinny tydzień pracy. Na Islandii pierwsze pomysły czterodniowego tygodnia pracy wprowadzono już w 2015 r. Zrobił to stołeczny urząd w Rejkiawiku, odpowiadając na presję organizacji społeczeństwa obywatelskiego i związków zawodowych. Program był przez kolejne cztery lata stopniowo rozszerzany. Dziś aż 86 proc. aktywnych zawodowo Islandczyków albo pracuje mniej niż 40 godzin tygodniowo, albo przynajmniej ma do tego prawo.
To bowiem druga i bardzo ważna cecha projektów zmieniających kształt etatu. To, że dana firma wprowadza czterodniowy tydzień pracy, nie znaczy, że pracownicy muszą na ten model przechodzić. To ich wybór, a górnej granicy nie wyznacza im nikt. Jeśli nadal chcą pracować pięć dni – mogą. Warto to uwypuklić, by czterodniowy tydzień pracy zdemitologizować. Jego przeciwnicy, atakujący projekt najczęściej z neoliberalnych pozycji, uważają go za namiastkę komunizmu i działanie na szkodę rozwoju gospodarczego. Niewiele ma to wspólnego z prawdą, zwłaszcza biorąc pod uwagę wspomnianą zasadę 100:80:100. Czterodniowy tydzień pracy nie oznacza przymusu nicnierobienia w piątki, a jedynie większą swobodę robienia w krótszym czasie tego co do tej pory.
Czytaj też: Zmiany w kodeksie pracy. Zdalnie nie dla każdego
Piłka po stronie szefów
W kolejce czekają inne kraje. Jeszcze w tym roku projekty pilotażowe rozpoczną firmy w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Hiszpanii. O zmniejszeniu obowiązkowego czasu pracy mówi się we Włoszech i Niemczech. Zmiana wydaje się więc nieuchronna w skali globalnej. I należy pilnować, by nazywać ją właśnie zmianą, a nie rewolucją. Jak zauważa Joe O’Connor, cytowana przez „Guardiana” szefowa 4 Day Week Global, program jest próbą dostosowania rynku pracy do bieżących warunków. „Nie ma powrotu do realiów sprzed pandemii” – mówi. „Pracownicy wyszli z niej nie tylko przemęczeni, ale też wyposażeni w inny zestaw oczekiwań wobec pracodawców”. Wspomniana „wielka rezygnacja” pośrednio potwierdza tę tezę. W pandemii pracownicy bardziej się upodmiotowili i nierzadko podejmują kroki dawniej uznawane za ryzykowne.
Piłka jest po stronie szefów, ale też regulatorów i prawodawców. W końcu to oni odpowiadają za ramy systemu, w którym wszyscy wykonujemy pracę. Trzeba je zaktualizować bez względu na to, czy obejmą pięć, cztery dni czy 38 godzin pracy w tygodniu.
Czytaj też: Ile w dzisiejszym kapitalizmie znaczy pracownik