Ukraina i Mołdawia są bliżej członkostwa w Unii Europejskiej. Przy czym bezdyskusyjną rację mają ci, którzy przypominają, że status kandydatek – ma je potwierdzić czwartkowo-piątkowy szczyt przywódców państw UE – to jeszcze nie członkostwo. Mimo wyjątkowych, wojennych okoliczności nie będzie pewnie żadnych skrótów, a dystans do pokonania, wymagający głębokich reform i wielotorowych negocjacji, oznacza rozciągające się o nowe dekady perypetie wchodzenia i oddalania się od zjednoczonej Europy Turcji oraz postępy lub ich brak w przypadku kilku państw z Bałkanów Zachodnich, w tym Serbii czy Czarnogóry.
Mołdawia i Ukraina chcą do Unii jak najszybciej
W odróżnieniu od nich władzom Mołdawii i Ukrainy się spieszy. To oczywiście rezultat wojny z Rosją (Ukraina) i lęku przed możliwą agresją mimo zadeklarowanej w konstytucji neutralności (Mołdawia). Chcą wchodzić do klubu jak najszybciej, bo widzą w tym strategiczną polisę ubezpieczeniową. Akces do UE – mimo że sama wspólnota własnej armii nie ma – też jest formą przymierza. Może nie tak solidnego jak NATO, ale niesie obietnicę trzymania się razem. Członkostwo oznacza potwierdzenie przestrzegania demokratycznych standardów, prymatu demokracji, prawa, wolności słowa, szacunku dla obywateli i ich pieniędzy. Zatem atak na członka Unii to zamach na resztę Zachodu i jego wartości, w tym inwestycje zacumowane w ramach funkcjonującego wolnego rynku. Symbolicznie dołączenie do Unii choć odrobinę wyrywa z politycznych i gospodarczych peryferii, na mieliźnie których historia osadziła oba kandydujące państwa.