Kilka dni temu Rosjanie zaatakowali elektrownie węglowe we wschodniej Ukrainie, a wczoraj odwalili kolejny numer, o czym za chwilę. Przypomnijmy, że po atakach z użyciem pocisków manewrujących odpalanych z daleka z rosyjskich bombowców nastąpił blackout w obwodach charkowskim, dniepropietrowskim (miasto Dniepr kiedyś nazywało się Dniepropietrowsk) i donieckim. Na szczęście ukraińscy specjaliści w większości uszkodzenia naprawili i przywrócili zasilanie w prąd, choć np. do Charkowa dociera z przerwami, a to oznacza też okresowe braki wody w kranach (podawanej do sieci wodociągowej przez pompy elektryczne).
Najciekawsze jest jednak to, że Rosjanie wyłączyli prąd również w Doniecku, czyli u swoich sojuszników. To pewnie przewidzieli. Nie spodziewali się natomiast, że nastąpi także przerwa w dostawach do Biełgorodu, bo albo był podpięty do ukraińskiej sieci energetycznej, albo jakieś inne zależności spowodowały jednoczesny blackout tam.
Czytaj też: Jak Rosja straciła połowę ludzi wysłanych na front
Rosjanie nie trafili w tamę
Teraz Rosjanie odpalili koło dziesięciu pocisków skrzydlatych Ch-101 z Tu-95MS lub Tu-160, które leciały nad ich własnym terytorium. Ch-101 mają zasięg 2000 km, więc bez problemu niektóre z nich (bo część zestrzeliła ukraińska obrona przeciwlotnicza) doleciały do tamy na Ingulcu w okolicach Krzywego Rogu. Dwie ją uszkodziły i wywołały wyciek. Zalało część dzielnic i należało zarządzić ewakuację. Rzeka przepływa przez zachodnią część miasta, teraz zagrożoną zalaniem.