Cobra Ball wystartowały. Nuklearnej paniki nie ma, ale gróźb Putina świat nie lekceważy
„Daliśmy do zrozumienia wyraźnie i nieoficjalnymi kanałami, że konsekwencje użycia broni jądrowej w Ukrainie będą dla Rosji katastrofalne” – Jake Sullivan brzmiał niezwykle poważnie, bo mówił o kwestiach sięgających najwyższych szczebli „eskalacyjnej drabiny”.
Obecny doradca prezydenta USA ds. bezpieczeństwa narodowego ma 46 lat i nie może pamiętać, kiedy ostatnio nad światem wisiała groźba konfliktu wielkich mocarstw, tym bardziej nuklearnego. A jednak potencjalna wojna Rosja–NATO z udziałem USA, nawet użycie broni nuklearnej przestało być wspomnieniem z zamkniętego rozdziału zimnej wojny. Stały się najgorszym z możliwych, lecz jednym z poważnie rozważanych scenariuszy rozwoju wypadków. Rozważanych rzecz jasna za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Dlatego Sullivan, odpowiadając na pytanie George’a Stephanopoulosa – za prezydentury Billa Clintona urzędnika Białego Domu, dziś dziennikarza ABC – czy katastrofalne konsekwencje oznaczają jądrowy odwet na terytorium Rosji, odparł, że tak poważnej rozmowy nie wolno prowadzić, przerzucając się groźbami. „Rosjanie rozumieją nasze stanowisko, my wiemy, na czym stoimy, jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność i uczynimy, co będzie trzeba, by zniechęcić Rosjan od takiego kroku (użycia broni jądrowej). A jeśli go zrobią, odpowiedzieć w zdecydowany sposób” – ogólne, lecz stanowcze oświadczenie Sullivana musi wystarczyć. Ale i tak jest wypowiedzią, jaka od bardzo dawna z Zachodu nie padała. I to niejedyny sygnał, że rosyjskie atomowe groźby nie zostały zlekceważone.
Czytaj też: Narodziny strachu przed atomową apokalipsą
Cobra Ball kontra Skyfall
Na północnym zachodzie USA ożył kolejny symbol zimnej wojny. 24 września internetowe serwisy monitorujące ruch lotniczy odnotowały, że w powietrze wzbiły się samoloty rozpoznania balistycznego RC-135S Cobra Ball. Trzy naraz, czyli wszystkie, jakie posiada US Air Force. Najpilniejsi weryfikatorzy powietrznego ruchu strategicznych maszyn nie pamiętają takiego zdarzenia, co oznacza, że musiało mieć miejsce w czasach przedinternetowych, najpewniej gdy ZSRR realnie zagrażał jeszcze Stanom Zjednoczonym. Samoloty Cobra Ball to archaiczne maszyny latające, ale naszpikowane modernizowaną co jakiś czas optoelektroniką. Mają wykrywać i śledzić trajektorie pocisków międzykontynentalnych. Dowództwo strategiczne podrywa je z reguły, gdy ma wiadomość o teście rosyjskiej broni rakietowej, żeby zweryfikować dane.
W tym roku ich najważniejszym zadaniem było śledzenie w kwietniu testu najnowszego pocisku Sarmat. Tym razem piloci wystartowali z bazy na Alasce, a nie z macierzystej Nebraski, bo kilka tygodni temu Cobra Ball zostały przebazowane bliżej rosyjskich poligonów (całkiem blisko zimnowojennej bazy na Aleutach, gdzie swego czasu pełniły 24-godzinny dyżur). Amerykanie albo spodziewają się kolejnego testu, albo przygotowują się na coś gorszego, zresztą niekoniecznie ze strony Rosji. Gdy Putin grozi Ukrainie bronią jądrową, Korea Północna przyspiesza testy rakiet, stawiając na nogi USA i sojuszników we wschodniej Azji. Choć dziś wykrywaniem startów pocisków balistycznych zajmują się głównie satelity, sensory lotnicze wciąż pomagają w określeniu parametrów uderzenia. Szczęśliwie tym razem żadna rakieta nie poleciała. Starty samolotów mogły być też rutynowym szkoleniem lub sygnałem czujności.
Być może Amerykanie spodziewali się testu pocisku Buriewiestnik, zapowiadanego w 2018 r. przez Putina jako jedna z nowych superbroni. W głośnym przemówieniu prezydent groził światu, że Rosja wkrótce będzie w posiadaniu rakiet o nieograniczonym zasięgu i niespotykanej sile. Pierwszego elementu tego arsenału, pocisków hipersonicznych Kinżał, użyto już przeciwko Ukrainie – z miernymi skutkami. Dlatego Putinowi może zależeć na jak najszybszym ogłoszeniu gotowości czegoś groźniejszego – manewrującego pocisku z nuklearnym zasilaniem, pozwalającym na praktycznie nieograniczony czas lotu.
Na razie jedynymi ofiarami tej broni było pięciu inżynierów i naukowców, którzy zginęli w nieudanym teście napędu cztery lata temu u wybrzeży Morza Białego. Ale we wrześniu satelitarne zdjęcia tajnego poligonu na Nowej Ziemi pokazały, że Buriewiestnik (w kodzie NATO „Skyfall”) może być gotowy do testowego startu. Choć to latający pocisk samosterujący, to odpalany jest podobnie jak balistyczny z naziemnej wyrzutni przy użyciu rakietowego przyspieszacza. Ponieważ konstrukcja musi pomieścić miniaturowy reaktor jądrowy, jest tak duża, że uniemożliwia podwieszenie nawet pod największymi rosyjskimi bombowcami Tu-160 i Tu-95. Zanim będzie w stanie samodzielnie lecieć, wymaga pomocy sporej rakiety nośnej, której start może być równie spektakularny co próby pocisków balistycznych. Być może właśnie tego wypatrywały maszyny Cobra Ball. A jeśli rzekomy test miał współbrzmieć z nowymi nuklearnymi groźbami Putina, można się tylko cieszyć, że w mocarstwowych planach Rosji znów coś nie wyszło.
Hartman: Czy Rosjanie zrzucą atom?
Co Putin już wie
Niestety na tym radość się kończy. Badacze doktryny i narracji atomowej Rosji zauważają niebezpieczny zwrot. O ile wcześniej trzymano się litery dokumentów, deklarujących użycie broni jądrowej wyłącznie dla powstrzymania zagrożenia bytu państwa rosyjskiego, o tyle w ostatnich groźbach pobrzmiewa już co innego – odparcie jakiegokolwiek ataku na rosyjskie terytorium. Putin mówił w ubiegłym tygodniu, że „jeśli zagrożona będzie integralność terytorialna naszego kraju, użyjemy wszelkich środków w naszej dyspozycji, by bronić Rosji i naszego narodu – to nie blef”. Zdanie wcześniej przypominał Zachodowi, że Rosja też dysponuje bronią jądrową – jakby ktokolwiek nie pamiętał. W ślad za Putinem szef MSZ Siergiej Ławrow, jego gorliwy egzegeta, tłumaczył światu w Nowym Jorku, że każde zagarnięte i anektowane przez Rosję terytorium cieszy się pełnymi gwarancjami bezpieczeństwa i będzie w pełni chronione. To już wprost odniesienie do fikcyjnych referendów mających usankcjonować wcielenie czterech obwodów wschodniej Ukrainy.
Na rosyjskich forach i blogach wojskowych mnożą się teorie, że mobilizacja to tylko przykrywka dla innego planu – natychmiastowego postawienia nuklearnej kurtyny od Ługańska do Chersonia. Z braku szans na zwycięstwo w konwencjonalnej wojnie z Ukrainą Rosja postawić ma wszystko na nuklearną kartę, grożąc uderzeniami na atakujące wojska ukraińskie i ich zaplecze, również w miastach. Dla postrachu i pokazania stuprocentowej determinacji niewykluczony jest „pozorowany” atak jądrowy na niezamieszkałą wyspę lub wybuch powietrzny nad morzem.
To nie są pierwsze pogróżki atomowe Rosji. Putin straszył tą bronią od początku inwazji w lutym. Ale dziś sytuacja jest o tyle inna, że już się przekonał, iż pokonanie Ukrainy metodami konwencjonalnymi jest szalenie trudne, być może niemożliwe. Przekonał się, że mobilizacja zabolała Rosjan o wiele bardziej od samej wojny i że teraz wolą się okaleczać lub uciec, niż mu służyć. A mogą przyjść jeszcze większe problemy, bo właśnie zaognia się sytuacja w Dagestanie, jednym z tradycyjnie najbardziej problematycznych dla Moskwy regionów. Przekonał się też, że Zachód pomimo bólu podjął wyzwanie zerwania energetycznych więzi z Rosją i z czasem może zamknąć największy strumień twardej waluty zasilający Kreml.
Putin staje w obliczu całkowitej klęski swoich kalkulacji, porażki armii, załamania ekonomicznego państwa, jeszcze głębszego drenażu mózgów. Nie wiadomo, czy coś lub ktoś zagraża mu bezpośrednio i osobiście. Można jednak przypuszczać, że ma prawo się tego obawiać. Jeśli broń ostateczna, Wunderwaffe, wydaje się na wyciągnięcie ręki, kto go powstrzyma?
Czytaj też: Cywilizacja nuklearna. Dlaczego Putin straszy bombą?
Odwet
O nuklearnym łańcuchu decyzyjnym w Rosji wiemy o wiele mniej niż o tym w USA. Większość znawców rosyjskiego systemu wskazuje jednak na kilkuosobowe grono decyzyjne i skomplikowany mechanizm wykonawczy w strategicznych siłach nuklearnych lub na niższym poziomie rakietowych brygad taktycznych. Mechanizm ten działa w trybie niemal automatycznym, gdy ma odpowiedzieć na zagrożenie nuklearne, ale w sytuacji wykonania pierwszego uderzenia mogą pojawić się zgrzyty. Nic dziwnego – ten, kto naciśnie przycisk „odpal”, zmieni bieg historii, nawet jeśli ostateczna odpowiedzialność przypisana będzie głównodowodzącemu na Kremlu.
Putin już przez samą wojnę pokazał, że jego wizja wielkiej Rosji dominuje nad obiektywnymi faktami. Być może jest gotów zagrać o jeszcze wyższą stawkę. Groźby Waszyngtonu uznaje za blef, liczy na strach Europy. Nie wiadomo, czy słowa Joe Bidena w ONZ były typowym dla niego przejęzyczeniem, ale nawiązując do gróźb nuklearnych Rosji, wyraźnie wskazywał, że skierowane są wobec Europy. Być może nawet Sullivan, mówiąc o odpowiedzi USA, chciał zatrzeć złe wrażenie i jeszcze raz zapewnić sojuszników o solidarności, której przecież w miesiącach próby Ameryka dała dowód. Ale jak to zwykle bywa – w Europie łatwiej zasiać strach, bo jest bliżej wojny i potencjalnego ryzyka.
Nikt nie sądzi, by Putin chciał rozpętać wojnę światową – ewentualne użycie broni jądrowej będzie miało lokalny charakter. Wtedy ewentualna odpowiedź też mogłaby być lokalna, może na terytorium Rosji, ale w Europie. Gdyby to wywołało dalszą eskalację, skutki byłyby tragiczne nie tylko dla Ukrainy, ale też krajów sąsiadujących z Rosją i dla niej samej. Kontynent okrutnie doświadczony przez dwie wojny stałby się areną walki z użyciem najstraszniejszej broni, której historia oszczędziła mu ponad 70 lat temu. Nuklearnej eskalacji wszyscy się boją, dlatego jeden z emerytowanych amerykańskich generałów Ben Hodges, na stałe mieszkający w USA i Niemczech, sugeruje, że odwet byłby konwencjonalny, ale bardzo bolesny – np. zniszczenie pociskami manewrującymi całej floty czarnomorskiej i baz na Krymie. Czy taki atak na bądź co bądź strategiczne zasoby wojskowe Rosji nie wywołałby doktrynalnie uzasadnianej nuklearnej reakcji?
Wojskowi mają – bo muszą mieć – jakieś plany. Nie tylko z hollywoodzkich ekranizacji, czasem dość wiernie opartych na faktach, wiemy, jak to wygląda. Generałowie w pokoju sytuacyjnym prezentują opcje dla prezydenta, który ponosi całkowicie osobistą i tak naprawdę niemożliwą do rozliczenia odpowiedzialność za wybór, jego brak, odłożenie decyzji lub prośbę o nowy pakiet rozwiązań. Co ciekawe, takie krytyczne momenty częściej trafiały w historii na rządy demokratów w Białym Domu. Zwycięskie balansowanie Johna F. Kennedy’ego na krawędzi wojny nuklearnej z ZSRR jest najbardziej legendarne i najlepiej znane dzięki kulturze masowej, ale to Harry S. Truman częściej podejmował decyzje za i przeciw użyciu broni jądrowej. Gdy za jego prezydentury zrzucono dwie jedyne bomby atomowe na Japonię, kilka lat później w wojnie koreańskiej ten sam prezydent najpierw odmówił wykluczenia opcji nuklearnej przeciwko Chinom, a później zwolnił legendarnego admirała Douglasa McArthura, który miał planować atak z użyciem kilkudziesięciu ładunków jądrowych.
Nerwy ze stali okazali się mieć również Jimmy Carter i jego współpracownicy, w tym Zbigniew Brzeziński, którzy nie uwierzyli fałszywym alarmom systemu NORAD o setkach sowieckich rakiet lecących w kierunku USA (podobne incydenty w drugą stronę też miały miejsce). Ale żadna z tych sytuacji nie przystaje do obecnej i nawet „zimnowojenny wojownik”, jak nieraz określany jest Biden, nie ma się na kim wzorować. Inna dziś jest Europa i Stany, Rosja to nie ZSRR, a ich rozgrywkę bacznie obserwują Chiny plus jeszcze kilku posiadaczy broni jądrowej. Jest jasne, że Biden musiałby jakoś odpowiedzieć, ale czy konsekwencje raz określone jako katastrofalne muszą przybrać postać nuklearnego odwetu? Czy nadmierna wstrzemięźliwość nie rozochoci Chin do pójścia śladem Rosji na Tajwan? Czy odwet nie rozpocznie wymiany ciosów, która zmieni naszą cywilizację w radioaktywne ruiny? Łatwiej chyba przewidzieć same fizyczne skutki wybuchu, skalę i zasięg zniszczeń, obszar skażenia niż to, co wywołałby w sferze mentalnej i politycznej.
Nuklearne dylematy wykraczają daleko poza Ukrainę, Rosję i horyzont tej wojny. Nie brakuje wśród ekspertów kremlinologów opinii, że ta decyzja byłaby ostatnią w politycznej karierze, a być może i życiu Władimira Władimirowicza. Że w wiernej Putinowi do tej pory klice pojawiłby się nie tyle zbawca świata, ile pragmatyczny zwolennik ograniczenia strat i uratowania resztek jeśli nie imperium, to przynajmniej majątku. Usunięcie Putina w takim trybie miałoby zresztą efekt porównywalny z wybuchem bomby atomowej, tyle że na Kremlu. Skutki dla Rosji i świata mogłyby być równie nieprzewidywalne.
Czytaj też: Historia największej bomby na świecie