Zazgrzytało potężnie we francusko-niemieckim silniku, który przecież po brexicie miał już bez przeszkód napędzać Unię Europejską. W połowie października Pałac Elizejski odwołał odbywające się regularnie wspólne posiedzenie francuskiego i niemieckiego rządu, co uznano za dyplomatyczną sensację. Według francuskiej prasy był to efekt frustracji prezydenta Emmanuela Macrona kolejnymi nieporozumieniami w relacjach z Berlinem. Później prawdopodobnie przyszła refleksja, że takie podziały w samym jądrze Europy wypadają fatalnie w kontekście wojny w Ukrainie, i w zeszłym tygodniu kanclerz Olaf Scholz spotkał się w Paryżu z Macronem na zaaranżowanym ad hoc „roboczym lunchu”.
Mieli o czym rozmawiać. Niemcy od momentu rosyjskiej agresji próbują na nowo wymyślić swój model gospodarczy, oparty dotychczas na tanich surowcach z Rosji. W rezultacie zdążyli się już pokłócić z Francuzami o sprawę maksymalnych cen gazu ziemnego dla Unii (Berlin jest niechętny, bo to może jeszcze ograniczyć i tak już zmniejszoną podaż gazu), o niemiecki program pomocowy dla biznesu wart 200 mld euro (innych krajów Unii, w tym Francji, na to nie stać, więc uważają, że to niesprawiedliwe) i szereg mniejszych problemów, jak np. warunki budowy europejskiego samolotu wielozadaniowego.
Scholz najwięcej problemów ma jednak z wytłumaczeniem Macronowi i pozostałym Europejczykom swojej nowej miłości do Chin. Gdy ukaże się ten numer POLITYKI, niemiecki kanclerz będzie właśnie w Pekinie zabiegał o kolejne chińskie inwestycje nad Renem i Łabą, zabierze tam ze sobą prawie setkę najważniejszych niemieckich biznesmenów, aby skłonić ich do współpracy z chińskimi partnerami, a już w zeszłym tygodniu Berlin zgodził się na zakup prawie 25 proc. udziałów w największym niemieckim porcie Hamburgu.