Rosjanie uciekają na plaże, Tajlandia zaprasza. O wojnie w Ukrainie tu nie słychać
W kwietniu 2022 r. ruch na tajskiej wyspie Phuket i w Pattayi, kurorcie nieopodal Bangkoku, wyraźnie zmalał. To nie był powrót do pandemicznego 2020, ale na plażach było wyjątkowo łatwo o leżaki. Szyldy na sklepach, tłumaczenia menu w restauracjach i języki organizatorów rozrywek tłumaczyły te pustki – poza tajskim i angielskim wszędzie chińskie i rosyjskie napisy. Chińczyków w Tajlandii nie ma od stycznia 2020, gdy Pekin zakazał wyjazdów zagranicznych, starając się powstrzymać szalejący już wtedy w Wuhanie covid. Rosjanie przestali przyjeżdżać, gdy międzynarodowe sankcje uniemożliwiły im loty czy płatności poza krajem.
Ale o ile chińscy turyści wciąż są skazani na podróże po kraju, o tyle Rosjanie – nie. Od września latają znów do tego azjatyckiego kraju. Na początku niewielu, dziś – masowo. W pierwszym kwartale tego roku może ich być nawet ponad 375 tys. (w całym 2019 było 1,5 mln). Przed pandemią Rosjanie byli tutaj siódmą co do wielkości grupą turystów, teraz są trzecią. Na Phuket co piąta turystka i turysta są z Rosji. Dla Tajlandii to świetni goście – wydają więcej niż obywatele innych państw, zatrzymują się w droższych hotelach i na dłużej.
Rząd w Bangkoku nie tylko nie dołączył do sankcji, ale aktywnie współpracuje z Moskwą, by wznowić turystykę. Władze ani słowem nie zająknęły się o moralności tego biznesu. Dla zwykłych Tajów to też rzadko problem i zupełnie nie dlatego, że popierają politykę Putina. Po prostu potrzebują pieniędzy, a wobec braku turystów z Chin Rosjanie są ich bardzo ważnym źródłem.