Rosja nie przestaje zaskakiwać, choć w sumie realizuje znane z historii schematy. Buntownik, który naraził się władcy, po jakimś czasie ginie. Nie może dziwić, że śmierć następuje w tajemniczych, zrazu niewyjaśnionych okolicznościach. Jak grom z jasnego nieba. Tak też wyglądało na nagraniach zdarzenie, w wyniku którego śmierć miał ponieść Jewgienij Prigożyn, przywódca paramilitarnej Grupy Wagnera, wcześniej znany z zasług na froncie w Ukrainie, a ostatnio z próby zbrojnej akcji skierowanej przeciwko kierownictwu rosyjskiego ministerstwa obrony i sztabu generalnego. Po tym rajdzie, który w równie tajemniczych okolicznościach zatrzymał się w drodze do Moskwy, Prigożyn i jego wagnerowcy mieli zostać skierowani na Białoruś, a sam lider buntu najpierw miał dostąpić audiencji na Kremlu, a później nieniepokojony wrócić do Rosji i szukać na nowo miejsca w biznesowo-militarno-politycznym środowisku Moskwy pogrążonej coraz głębiej w wojennym kryzysie.
Czy Prigożyn był na pokładzie?
Nadzieją dla Prigożyna wcale nie była Białoruś, a Afryka, gdzie Rosja na nowo zaczęła wtykać but w interesy Ameryki, Europy i lokalnych potęg. Najnowszym kierunkiem operacyjnym miał być Niger po puczu jawnie prorosyjskich, choć niegdyś szkolonych przez USA generałów. Były kucharz Putina już mógł mieć przed oczyma blask złota, diamentów i uranu, głównego towaru eksportowego Nigru.