Amerykanie zestrzelili turecki dron. W Syrii trzeszczy, potencjał chaosu jest ogromny
W piątek Pentagon ogłosił, że w pobliżu bazy sił specjalnych USA w Hasace w północno-wschodniej Syrii pojawił się turecki dron bojowy. W odległości około kilometra od niej został zestrzelony przez amerykański F-16. Nikt nie zginął. Pentagon i dowództwo tureckich sił zbrojnych porozumiały się i „zdekonfliktowały” całe wydarzenie. Amerykanie ogłosili, że nie są nawet do końca przekonani, czy dron był wymierzony w bazę, i zestrzelili go na wszelki przypadek. Turecki MSZ pojednawczo poinformował, że „zaginął im jeden UAV” (czyli dron), ale incydent nie miał żadnego wpływu na przebieg bieżących operacji w Syrii.
Baszar Asad: dyktator z krwią na rękach, który wszystkim pasuje
Kurdowie między Turcją i Ameryką
Niegroźny incydent odbył się w trakcie operacji sił zbrojnych Turcji przeciwko miejscowym Kurdom. Tego samego dnia z rąk Turków zginęło ośmiu bojowników Powszechnych Jednostek Ochrony (YPG), kurdyjskich milicji walczących z tzw. Państwem Islamskim. W przeszłości YPG był częścią SDF, czyli Syryjskich Sił Demokratycznych, ściśle współpracujących z Amerykanami. Incydent z dronem przypomniał, że Amerykanie wciąż stacjonują i walczą w Syrii i pozostają w sojuszu z miejscowymi Kurdami. Tymi samymi, których z kolei Turcja niemal od początku wojny domowej w Syrii intensywnie zwalcza.
Przyczyną obecnej eskalacji był zamach terrorystyczny w Ankarze w ubiegłą niedzielę – nieudany dla zamachowców, bo policja doprowadziła do ich śmierci, zanim zdążyli wyrządzić więcej szkód. Partia Pracujących Kurdystanu (PKK) oficjalnie się do niego przyznała. Turcy natomiast ogłosili, że dla nich PKK i YPG to jedno i że prowadząc operacje wojskowe w północnej Syrii, mszczą się za próbę zamachu. Pentagon natomiast uzupełnił, że nie kwestionuje walki tureckich sił zbrojnych z PKK, a „Turcja jest ważnym sojusznikiem NATO”. Warto wyjaśnić, że choć kurdyjskie PKK uznawane było za nadrzędną wobec kurdyjskiego YPG, to jednak dowództwa obu organizacji i ich profile ideowe się nie pokrywają. Amerykanie uznają PKK za organizację terrorystyczną, YPG jest ich sojusznikiem.
Czytaj też: Chleba, chleba, chleba. 10 lat wojny w Syrii
Amerykanie nie wyszli z Syrii
Ta układanka jest wysoce skomplikowana, a rozeznanie wśród stronnictw, narodowości, grup i ich afiliacji – trudne do zarysowania. W samym środku tej pajęczyny siedzą Amerykanie ze swoimi ok. 900 żołnierzami. W północnej Syrii zostali wbrew zamiarom Donalda Trumpa, by w 2018 r. całkowicie zakończyć tę misję wojskową. Trwają również w czasach administracji Joe Bidena z dość prostej przyczyny: ich całkowite wycofanie mogłoby powiększyć przestrzeń działania dla Rosji albo Turcji. No i jednak chcą dochować zobowiązań wobec syryjskich Kurdów, dzięki którym możliwe było zlikwidowanie wielu terrorystów, z szefem Państwa Islamskiego Abu Bakrem Al Baghdadim na czele.
Amerykanie od kilku lat starają się nikomu nie wchodzić w paradę, chcą raczej trwać, niż być stroną w lokalnym sporze, przebiegającym wzdłuż niejasnych i zmiennych frontów. Od czasu do czasu tylko spektakularnie przypominają o swojej obecności. Jak np. podczas słynnej bitwy pod Chaszam w 2018 r., kiedy śmigłowce i gunships (latające czołgi, czyli samoloty C-130 wyposażone w działa artyleryjskie) zmasakrowały nacierających na koalicyjną bazę rosyjskich wagnerowców. Rosjanie z miejscowymi sojusznikami próbowali przejąć pola naftowe Conoco w Deir ez-Zor z rąk Kurdów, broniących się wraz z amerykańskimi komandosami. Zginęło ponad 200 napastników, a Rosja nigdy nie przyznała się do pirackiego stylu działania swoich najemników.
Incydent z zestrzeleniem tureckiego drona ma podobny charakter, choć tym razem na szczęście obyło się bez ofiar po stronie tureckich sojuszników. Amerykanie przypominają o swojej obecności w regionie i o braku alternatywy dla niej. SDF dostarczają zaopatrzenie, dane wywiadowcze (ze wzajemnością) i są gwarancją, że Turcy nie najadą ich i nie zniszczą.
Wycofanie Amerykanów z Syrii oznaczałoby klęskę działań lokalnej kurdyjsko-syryjskiej koalicji przeciwko Państwu Islamskiemu i w efekcie prawdopodobne odnowienie potęgi tej grupy terrorystycznej. Napaść Turków na SDF oznaczałaby również, że ich więzienia, gdzie siedzą bojownicy ISIS, stanęłyby otworem. Wyjście Amerykanów otwierałoby też drogę Baszarowi Asadowi do zajęcia tej części Turcji i byłoby zarazem triumfem Iranu, który przy Asadzie stał od początku wojny domowej. To z kolei zagroziłoby Izraelowi. Potencjał rozszerzenia się chaosu jest ogromny, a konsekwencje wyjścia z Syrii przekraczałyby dalece klęskę, jaką Ameryka i Biden osobiście ponieśli w 2021 r., wycofując się z Afganistanu.
Czytaj też: Powracający koszmar. ISIS ma międzynarodowe aspiracje
Ameryka ma granice
Ameryka ponownie udowadnia, że jest indispensable ally, czyli nieodzownym fragmentem miejscowych układanek sił i stronnictw. Incydenty takie jak ten z zestrzeleniem tureckiego drona pokazują, że mimo siedzenia raczej cicho Amerykanie potrafią pokazać, gdzie leżą nieprzekraczalne dla miejscowych wrogów i przyjaciół granice. Choć to zaledwie taktyka trwania, a nie wprowadzania pokoju i odegrania decydującej strategicznie roli.
Amerykanie uważają, że w Syrii muszą trwać, dopóty YPG nie odetnie się całkowicie od PKK, a Ankara nie podejmie próby politycznego, a nie siłowego, rozwiązania swoich problemów z Kurdami. Od Turcji oczekują bardziej konstruktywnej roli, zresztą również jako sojusznika NATO, który na razie blokuje rozszerzenie Sojuszu o Szwecję. Ale takich politycznych rozwiązań na razie nie widać, więc amerykańskim żołnierzom pozostaje wypatrywać wokół siebie kolejnych nieprzyjacielskich albo przyjaznych dronów.