Już rok temu, przed COP27 w egipskim Szarm el-Szejk, wpływowy tygodnik „The Economist” wezwał, by przestać się łudzić i porzucić marzenie o celu ograniczenia wzrostu temperatury atmosfery do 1,5 st. C. Przypomnijmy, że ten poziom ambicji klimatycznych został przyjęty w 2015 r. podczas szczytu w Paryżu. Naukowcy zgromadzeni w Międzyrządowym Panelu ds. Zmian Klimatycznych ONZ (IPCC) policzyli, co jest potrzebne, żeby się udało. Świat musiałby ograniczyć emisje gazów cieplarnianych o ponad połowę do 2030 r., a w 2050 osiągnąć klimatyczną neutralność.
Między celami a ponurą rzeczywistością
Problem w tym, że z wyjątkiem roku pandemii emisje gazów cieplarnianych, zamiast maleć, cały czas rosną. 2022 r. przejdzie do historii jako rekordowy – niestety pod względem wielkości emisji, a nie ich ograniczania. Jest jednak szansa, że 2024 r. także przejdzie do historii jako przełomowy, po którym emisje już rosnąć nie będą. Bo mimo wszystko coś na rzecz klimatu i niezbędnej zielonej transformacji robimy – systematycznie przybywa odnawialnych źródeł energii, zmienia się struktura gospodarek. Spowolnienie gospodarcze Chin i najprawdopodobniej już trwałe zmniejszenie dynamiki wzrostu w tym kraju ma niebagatelny wpływ na globalny bilans emisji.
Tyle że nawet jeśli przełom nastąpi, powodów do radości jeszcze nie będzie. Podczas COP28 zostanie przedstawiony do politycznej dyskusji tzw. global stocktake (GST), czyli ocena realizacji podjętych przez poszczególne państwa zobowiązań ograniczania emisji. GST nie ocenia konkretnych państw, tylko łączny wysiłek. I wiadomo, że ów wysiłek jest daleki od celu, co pokazał jasno opublikowany 20 listopada przez UNEP (agendę środowiskową ONZ) Emissions Gap Report 2023, czyli raport podsumowujący różnicę między założeniami a rzeczywistością w obszarze redukcji gazów cieplarnianych. Wychodzi na to, że zmierzamy w kierunku wzrostu temperatury o 2,5–2,9 st. C. Tyle da wdrożenie wszystkich zadeklarowanych do tej pory zobowiązań redukcyjnych.
Klimatyczne piekło i kontrrewolucja
Taki wzrost oznaczałby klimatyczne piekło i przekreśla szanse na życie w bezpiecznych warunkach miliardom ludzi. Oznacza bowiem, że nawet 5 mld osób może być w 2050 r. zagrożonych wielodniowymi upałami zagrażającymi zdrowiu lub życiu. A to i tak pod warunkiem, że deklaracje zostaną zrealizowane. Co, niestety, nie jest pewne – wystarczy przyjrzeć się dynamice politycznej i społecznej w Europie lub Stanach Zjednoczonych. Francuski „Le Figaro” pisze wprost o ekologicznej kontrrewolucji. Ambitne plany Komisji Europejskiej przedstawione pod szyldem Europejskiego Zielonego Ładu są systematycznie osłabiane przez Parlament Europejski i różnego rodzaju grupy nacisku protestujące przeciwko kosztom wynikającym z planów transformacji energetycznej.
Posłuch zyskują populiści, którzy w piętnowaniu zielonej transformacji znaleźli nowy temat dla mobilizacji grup społecznych niezadowolonych z rosnących kosztów życia i przepisów ograniczających dotychczasowe style życia. Trudno o lepszą ilustrację niż wynik wyborów w Holandii, gdzie największe poparcie zdobyła skrajnie prawicowa i populistyczna partia Geerta Wildersa. Ten zaś nie ukrywa, że ma zamiar zrezygnować z dotychczasowej polityki klimatycznej swojego kraju. Klimatyczne ambicje łagodzą też mniej radykalni politycy, jak prezydent Emmanuel Macron we Francji czy premier Rishi Sunak w Wielkiej Brytanii.
Prezydent USA Joe Biden zrezygnował z przyjazdu na COP28, bo obawia się, że pogorszyłoby to jego sytuację polityczną przed przyszłorocznymi wyborami. Klimat nie sprzedaje się dobrze w szerokich rzeszach amerykańskiego elektoratu. Nie można też wykluczyć, że do Białego Domu wróci Donald Trump, co oznaczałoby oczywiście odejście od dotychczasowej polityki klimatycznej USA, też wcale nie najambitniejszej.
Szczyt wielkich tego świata
Trudno zresztą o lepszy symbol obecnego stanu procesu klimatycznego niż to, w jakim miejscu odbywa się COP28 i kto przewodniczy jego obradom. Zjednoczone Emiraty Arabskie to jeden z największych eksporterów ropy naftowej, a dyskusjom na szczycie przewodniczy sułtan Ahmed Al Jaber, w życiu zawodowym szef Adnoc, państwowej firmy naftowej. To Adnoc zapowiedział intensyfikację wydobycia gazu i ropy, co nijak się ma do konieczności ograniczania emisji.
Jaki w takim razie ma w ogóle sens organizowanie szczytu w Dubaju? A spotkać się tam może nawet 70 tys. uczestników. Choć zabraknie Bidena, przyjadą inne wielkie postacie tego świata, jak papież Franciszek czy król Wielkiej Brytanii Karol III. Będą negocjatorzy reprezentujący 198 państw konwencji klimatycznej ONZ, otaczać ich będą tłumy lobbystów, z którymi konkurować będą rzesze aktywistów. Szczyty klimatyczne stały się wielkimi platformami, na których pod hasłem walki z kryzysem toczy się debata o wielu innych ważnych sprawach: relacjach między krajami zamożnymi i rozwijającymi się, odpowiedzialności za stan świata i za pomoc najbiedniejszym, którzy na ów stan mają dziś najmniejszy wpływ, cierpią jednak ponad miarę ze względu na konsekwencje zmian klimatycznych.
Koniec paliw kopalnych?
Nawet jeśli nie udaje się osiągnąć głównego celu, to widać postęp w wielu konkretnych kwestiach. Rok temu udało się przyjąć po wieloletnich negocjacjach tzw. instrument szkód i strat. To fundusz przeznaczony na pomoc krajom najbiedniejszym borykającym się z negatywnymi konsekwencjami zmian klimatycznych. Nie udało się za to zadeklarować w dokumencie końcowym COP27 zobowiązania do wycofania paliw kopalnych. Lobbyści i państwa żyjące z eksploatacji węgla, gazu i ropy naftowej zablokowały taką propozycję – rozwadniając ją do niezobowiązującego zapisu, który wręcz umożliwia zwiększanie zużycia gazu ziemnego.
Czy w tym roku uda się pójść o krok dalej i jednak przyjąć ten niezbędny dla skutecznej walki z kryzysem klimatycznym zapis? Przekonamy się za dwa tygodnie, gdy dobiegną końca negocjacje. To będzie ważny test pokazujący, czy istnieje wola polityczna, by rzeczywiście przeciwstawić się klimatycznej katastrofie.