Naloty na bojowników atakujących wojska USA w Syrii i Iraku odbywają się wedle znanego od dekad scenariusza. Z bazy w Stanach Zjednoczonych startują bombowce dalekiego zasięgu, które po wielu godzinach lotu i kilkukrotnym pobieraniu paliwa z latających tankowców docierają nad wyznaczone cele po drugiej stronie globu, by z bezpiecznego pułapu i odległości zrzucić tony bomb i pocisków. Po zrealizowaniu zadania samolot wraca do bazy bez lądowania, co dla załóg oznacza kilkanaście godzin w powietrzu non-stop, spędzonych głównie w nudnym trybie lotu po trasie.
Jedyną „atrakcją” bywają precyzyjnie wyznaczone spotkania z tankowcami, rzadziej towarzystwo sojuszniczych lub obcych statków powietrznych, które loty bombowców wykorzystują do ćwiczeń z przechwytywania. Emocji jest niewiele, bo nawet zrzut uzbrojenia odbywa się wedle wskazań komputera, a w bezpośrednim rejonie działań nie ma wrogich samolotów myśliwskich i systemów obrony powietrznej zdolnych zakłócić lub zagrozić amerykańskim maszynom.
To są takie momenty, w których dominacja USA w powietrzu wciąż jest wyraźna. Tylko Waszyngton jest w stanie zarządzić uderzenie bombowe na dowolnie wybrany cel na świecie i realizować je w ciągu doby. I mało kto jest w stanie w tym przeszkodzić. Lotnictwo bombowe, wspierane globalnym rozpoznaniem i zdolnościami uzupełniania paliwa w locie, to wciąż najszybszy sposób reagowania zbrojnego o sile przekonującej nie tylko bezpośredniego „odbiorcę”, ale także obserwatorów spektaklu odstraszania.
Siła ta działa nie tylko na wyobraźnię, ale potrafi obezwładnić lub ogłuszyć kluczowe elementy każdej machiny militarnej.