Ostatnim politykiem wysokiego szczebla, który zapowiedział uznanie palestyńskiej państwowości, jest brytyjski premier Keir Starmer. To ruch o dużym ciężarze symbolicznym, nawet jeśli warunkowy. Starmer stwierdził, że Wielka Brytania uzna Palestynę we wrześniu, „jeśli Izrael nie podejmie znaczących kroków w kierunku przeciwdziałania klęsce głodu w Gazie”.
Emmanuel Macron takich warunków ostatnio nie stawiał. Ale Starmerowi nie tyle chodzi o wsparcie Palestyńczyków, ile o to, żeby „chwycić za lejce” Beniamina Netanjahu. Ewentualne nawiązanie relacji z Palestyną byłoby zerwaniem z trwającą od ponad stu lat proizraelską polityką Londynu. W końcu to lord Balfour był kluczową postacią zaangażowaną w stworzenie niepodległego państwa żydowskiego, współtworzył też współczesną mapę Bliskiego Wschodu.
W Europie o Palestynie
Starmer angażuje się na rzecz Palestyny – wcześniej zapowiedział m.in. zrzuty racji żywnościowych na terytorium Gazy – także dlatego, że zmaga się z opozycją u siebie. Z jednej strony jest naciskany przez skrajną prawicę, która ustami byłej premier Liz Truss, dawnej szefowej MSW Suelli Braverman czy Nigela Farage’a z Reform UK przekonuje, że protesty propalestyńskie na Wyspach to „moment narodzin partii zwolenników islamskiego terroryzmu”. Z drugiej strony lewica, zwłaszcza młodsza i radykalna, opowiada się po stronie Palestyny. W wyborach parlamentarnych 2024 mandat do Izby Gmin uzyskało sześcioro niezależnych lewicowych polityków, którzy zbudowali się w dużej mierze na przekazie propalestyńskim.