Ubiegłotygodniowa decyzja izraelskiego gabinetu bezpieczeństwa o rozszerzeniu operacji w Strefie Gazy wywołała falę krytyki z wielu stron świata – m.in. potępili ją we wspólnym oświadczeniu ministrowie dyplomacji Australii, Niemiec, Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii i Włoch, a także 20 krajów arabskich i muzułmańskich. Niemcy wstrzymały eksport broni do Izraela, która mogłaby być użyta w tej wojnie. Przeciwko planom wypowiedziały się też tysiące Izraelczyków, którzy wyszli na ulice, by domagać się zakończenia wojny i powrotu wszystkich 50 zakładników, z których prawdopodobnie 20 wciąż żyje. Wątpliwości, czy uda się ich odzyskać, realizując plan Beniamina Netanjahu, podnosi też sama armia, dla której zajęcie miasta Gaza wiąże się nie tylko z ryzykiem dla samych zakładników (Hamas groził, że ich zabije, jeśli wojsko się zbliży), lecz również dla żołnierzy.
W dodatku co najmniej kilka miesięcy może potrwać zmobilizowanie 120–250 tys. rezerwistów niezbędnych do wykonania tego zadania, nie mówiąc o ewakuacji miliona Palestyńczyków, którzy schronili się w mieście. Netanjahu zapowiada przeniesienie ich do „bezpiecznych stref humanitarnych”, ale w Strefie Gazy nie ma już prawdziwie bezpiecznych miejsc. W Izraelu pojawiają się też wezwania do strajku generalnego.
Pod pręgierzem międzynarodowej krytyki Netanjahu spotkał się w niedzielę z zagranicznymi dziennikarzami w Jerozolimie, by ich przekonywać, że to Hamas stoi za porażką systemu dystrybucji żywności, bo systematycznie ją rozkrada, oraz za śmiercią osób w okolicach centrów dystrybucji zarządzanych przez kontrowersyjną fundację Gaza Humanitarian Foundation (GHF). Nie ma jednak na to żadnych dowodów. Wojsko ma też do Gazy wpuścić dziennikarzy.
W tej chwili Izrael kontroluje ok.