Izraelski dziennikarz Gideon Levy: Albo będzie demokracja, albo apartheid. Trzeciej drogi nie ma
AGNIESZKA ZAGNER: Niesieni nadzieją po wizycie prezydenta Egiptu Anwara Sadata w Izraelu w 1977 r. David Broza i Jonatan Geffen napisali piosenkę „Ihje tov” (Będzie dobrze), która stała się hymnem, nie tylko lewicy, na długie lata. Piosenka dostała nowe życie po 7 października, dodaje Izraelczykom otuchy. Mamy zawieszenie broni w Strefie Gazy – będzie dobrze?
GIDEON LEVY: Nie będzie. Problemy nie znikły i nie ma partnerów, którzy chcą je rozwiązać. Nikt w Izraelu nie chce zakończyć okupacji. Ta umowa to tymczasowe rozwiązanie – do następnej wojny, następnego powstania, przemocy.
Kto wygrał tę wojnę?
Nie jestem pewien, czy są tu jacyś zwycięzcy. Nikt niczego nie wygrał. Jedynym osiągnięciem, jakie widzę, to że Palestyńczycy znów znaleźli się w centrum uwagi międzynarodowej, choć już byli zapomniani. Przed 7 października mieliśmy niemal uzgodnione porozumienie między Izraelem a Arabią Saudyjską, co właściwie oznaczało odpuszczenie tzw. kwestii palestyńskiej. Atak Hamasu sprowadził Palestyńczyków z powrotem w centrum uwagi. Oczywiście za straszną cenę. Dla ludzi w Gazie te demonstracje w Madrycie, Berlinie czy Warszawie niewiele znaczą, bo to oni płacą życiem.
W tzw. planie Trumpa jest mowa o „ścieżce do samostanowienia” Palestyńczyków, jeśli spełnią warunki, zresztą dość skomplikowane i prawie niemożliwe do spełnienia.