Sprytna ofiara
Siergiej Lebiediew dla „Polityki”. Putin się nie zatrzyma. „Jedyną walutą, jaką ma, jest tanie życie Rosjan”
AGNIESZKA LICHNEROWICZ: – Pan też ma w sobie imperialistę?
SIERGIEJ LEBIEDIEW: – Byłem do tego predestynowany. Urodziłem się w Moskwie, w rodzinie od pokoleń rosyjskiej.
Nie można od tego uciec?
Odpowiem anegdotą. 1987 r., mam sześć lat, ostatni rok przedszkola. Jest Dzień Wielkiej Rewolucji Październikowej, okolicznościowe przedstawienie. Opiekunowie szukali chłopca o najbardziej rosyjskiej urodzie, przyglądali się więc kolorom naszych włosów i uznali, że najlepszym blondynem jestem ja. Uroczyście ogłosili, że dostanę rolę Rosji. Byłem niezwykle dumny.
O co chodziło w przedstawieniu?
Mnie przebrali za Rosję, a pozostałe dzieci dostały kostiumy innych republik związkowych, najpiękniejsza zaś dziewczyna, która była ze dwie głowy wyższa ode mnie, została Ukrainą. Zadanie, które mi wyznaczyli – trudne do wytłumaczenia dziecku – to tańczyć z nią aż do osiągnięcia jedności. Zajęło mi dwie dekady, aby zrozumieć, o co w tym chodziło. I już nie mam powodów do dumy.
I ten imperializm nadal ciąży?
Gdy byłem mały, mieliśmy w domu atlas Związku Radzieckiego. Ważył chyba ze trzy kilogramy. Fascynujące było trzymanie go w rękach i to wrażenie, że jesteśmy wielcy. Wielkość daje poczucie potęgi – rozmawiamy z wielkimi kulturami świata, a nasi sąsiedzi pomiędzy są nieistotni. Tak jak nieistotne są narody „uwięzione w Federacji Rosyjskiej”. Dziś obserwuję to również podczas spotkań rosyjskiej opozycji, na których nie ma reprezentacji innych narodów Federacji. A przecież co czwarty mieszkaniec nie jest etnicznym Rosjaninem.
Co odmieniło pana myślenie?
To było dziesięć osób z państw regionu bałtyckiego, które bez oskarżeń opowiedziały mi historie swoich rodzin.