Protesty w Armenii są na razie spokojne i pokojowe. Ale mogą wyrwać się spod kontroli.
Punktem wyjścia ma być powołanie nowego rządu na czele z liderem opozycji. Czy plan się powiedzie?
Jaka nauka płynie z armeńskiej lekcji dla innych przywódców wiszących u kremlowskiej klamki?
Rząd Armenii 5 maja skierował do parlamentu projekt uchwały o uznaniu Górskiego Karabachu. Przyjęcie dokumentu zwiastowałoby kolejną krwawą wojnę na Kaukazie.
Od 2 kwietnia w codziennych ostrzałach, odwrotach i kontrofensywach zginęło kilkudziesięciu żołnierzy, setki osób są ranne, zestrzelono helikopter, zniszczono czołg. Kto zaczął? Jak zawsze: druga strona. Wróg.
Uciekając z ogarniętego ludobójstwem kraju, Ormianie emigrowali do wielu krajów. Ich potomkowie są dziś jednymi z najbardziej cenionych postaci światowej kultury, sportu i show-biznesu.
Równo sto lat po rzezi Ormianie wciąż czekają na choćby symboliczne zadośćuczynienie. Szybciej zdobędą się na nie zwykli Turcy niż ich rząd.
Przewagą jednego głosu szwedzki parlament uznał rzeź Ormian za ludobójstwo. W ten sposób Szwecja dołącza do skromnej grupy ledwie 20 państw i 7 organizacji międzynarodowych, które winią państwo tureckie o wymordowanie setek tysięcy Ormian podczas I wojny światowej. W tym maleńkim gronie od 2005 r. jest także Polska. Brakuje za to Izraela, Stanów Zjednoczonych, ponad połowy Unii Europejskiej, całej Afryki, Oceanii i - z wyjątkiem Libanu - całej Azji.
Jak najlepiej przekonać do siebie skłócone narody? Wypuścić je na boisko. Z takiego założenia wyszli dyplomaci, którzy postanowili doprowadzić do pojednania Turcji z Armenią.
Turcja i Armenia podpisały historyczną umowę mającą zakończyć stuletni okres wrogości. Ale widać łatwiej złożyć podpisy niż otworzyć granicę.