To Rosja jest w izolacji, przede wszystkim wojskowej. Nawet białoruski dyktator Alaksandr Łukaszenka zadeklarował, że nie pośle swoich wojsk za Prypeć, bo „nie ma takiej potrzeby”. Łukaszenka jest bezwolnym narzędziem Władimira Putina, pozwolił zamienić Białoruś na bazę wypadową w kierunku Ukrainy, startowisko rakiet niosących śmierć cywilom i lotnisko dla samolotów bombardujących miasta. Bez takiej gościnności Rosjanom byłoby znacznie trudniej zbliżyć się do Kijowa. Choćby z tego powodu słowa dyktatora są niewiele warte, za chwilę może się okazać, że jednak potrzeba się pojawiła i ok. 40 tys. łukaszenkowskich wojsk do czegoś się przyda. Na przykład w sytuacji, gdy inwazja ugrzęźnie albo Putin zechce rozproszyć odpowiedzialność za zbrodnie popełniane przez jego armię. Zresztą władze ukraińskie twierdzą, że Białorusini już są na terenie obwodu czernihowskiego.
Azerbejdżan i Gruzja przeciw. Armenia w rozkroku
Czego by Łukaszenka nie zrobił, Putin ma już zagwarantowane miejsce na śmietniku historii. Nie chcą obok niego wylądować przywódcy innych państw uchodzących za tradycyjnych sojuszników Rosji, w tym w Azji Środkowej. Żadne nie wysłało żołnierzy, nie uznają republik separatystycznych w Donbasie i starają się zachować maksymalną neutralność, trzymając się na dystans.
W rozkroku, także emocjonalnym, stoi Armenia. Tu sympatia do Ukraińców wiąże się z sympatią do Rosji, obrończyni przed zapędami wrogiego Azerbejdżanu w Górskim Karabachu.