Wielu obserwatorów wydarzeń ostatnich tygodni tego się właśnie obawiało: że jak Rosjanie raz wejdą, to już nie wyjdą. W międzyczasie padło zapewnienie – i to na najwyższym państwowym szczeblu, złożone przez Władimira Putina przy okazji rozmów z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem – że rosyjskie wojska po zakończeniu ćwiczeń opuszczą Białoruś. Ale okazało się, że cykl manewrów trwa, a wojska Rosji są w nich niezbędne. „W związku ze wzrostem aktywności wojskowej w pobliżu zewnętrznych granic Państwa Związkowego i zaostrzeniem sytuacji w Donbasie prezydenci Republiki Białoruś i Federacji Rosyjskiej postanowili kontynuować kontrolę sił odpowiedzi Państwa Związkowego” – oświadczył minister obrony Białorusi Wiktar Chrenin. Szef sztabu Wiktar Hulewicz dodał: „Białoruś ma prawo żądać wycofania wojsk USA i poszczególnych państw NATO od granic Białorusi i Państwa Związkowego”. Rosjanie pozostaną więc na Białorusi najpewniej tak długo, jak wojska NATO będą obecne w Polsce, na Litwie i Łotwie. Czyli bezterminowo.
Czytaj też: Pull up, pull up! USA podniosły alert w sprawie Ukrainy
Możliwość ataku jądrowego z terenu Białorusi
Można pewnie długo snuć rozważania, czy Aleksandr Łukaszenka sam tego chciał, czy został do tego zmuszony. Czy ta „pokojowa inwazja” na Białoruś była głównym celem przemieszczeń wojsk z ostatnich dwóch miesięcy, czy korzyścią uboczną wynikłą z budowy zgrupowania mającego zagrażać Ukrainie od północy. Można się zastanawiać, czy powtarzanie po niespełna pół roku scenariusza ćwiczeń znanego z jesiennego Zapadu-21 miało sens.