Polskie życie polityczne w ostatnich dniach uratował niewątpliwie dach, który dał nam to, co lubimy nadzwyczajnie – poczucie klęski (oczywiście narodowej, bo dach, jak wiadomo, jest narodowy), ale jednocześnie dumy.
Jeśli widzicie Stadion Narodowy w Warszawie, to jeszcze nie znaczy, że on tam jest.
Wyciąganie konsekwencji personalnych w związku z kłopotami z jakością i terminem kolejnych inwestycji na Euro to za mało.
Lokalizacja Stadionu Narodowego, sprawa, wydawałoby się, czysto techniczna, przekształciła się w batalię polityczną. Co jednak ważniejsze, po raz pierwszy od lat zaczęliśmy przy tej okazji dyskutować o Warszawie, o jej tak zwanej przestrzeni publicznej.
O zamianie Jarmarku Europa na stadion narodowy od lat dużo się mówiło, ale nic się nie robiło – tymczasem Stadion X-lecia wyrastał na największy prywatny zakład pracy w kraju. Dopiero przyznanie Polsce Euro 2012 spowodowało iście sportowe przyspieszenie. Katastroficzne przyspieszenie – mówią zagrożeni bezrobociem kupcy.
W 2006 r. w Warszawie zostanie otwarty najnowocześniejszy w Polsce stadion piłkarski – zapewnia prezydent stolicy Lech Kaczyński. Pomysł wydawał się mieć same plusy, dopóki na którymś etapie deklaracji władz miasta obok rzeczownika „stadion” nie pojawił się przymiotnik „narodowy”, wywołując falę krytyki.