Klasyki Polityki

Lumpenimigracja

Lumpenimigracja. Najsłabszych Berlin przeżuje i wypluje

Berlin ma swoje słynne miejsce bez adresu Wagenburg (miasto wozów). Berlin ma swoje słynne miejsce bez adresu Wagenburg (miasto wozów). Stanisław Ciok / Polityka
Jest rok 2007. Od dwóch lat berlińskie instytucje zajmujące się ­bezdomnością i narkomanią rejestrują napływ młodych ludzi z Polski o specyficznym stylu życia.
Berlin – miasto squotów i wolnych ludziStanisław Ciok/Polityka Berlin – miasto squotów i wolnych ludzi
Berlin – barak – Polak. I Serdel przy setce na samotność.Stanisław Ciok/Polityka Berlin – barak – Polak. I Serdel przy setce na samotność.

Keine grenzen, jedziemy do Berlina, do miasta wolnych ludzi. Jedziemy na spontan, na balety w stylu punk, na mycie szyb, na budowę, na żebry, na włamania i spanie pod wiaduktem S-bahnu. Zobaczy się, na co jedziemy – w końcu jesteśmy młodzi.

Bobi

Rano Bobi mówi swojej Niemce: Idę. Niemka daje mężczyźnie ciepło, mieszkanie w poenerdowskim bloku i wnosi do związku zasiłek socjalny (350 euro). Ma na imię Manuela, ale Bobi mówi: Niemka. Więc Bobi idzie, wstępuje do marketu po jakieś mydliny, rozrabia je w wiadrze z wodą, na skrzyżowaniu koło stacji Jannowitz Brucke zmienia się w myjkarza szyb samochodowych. Gówniana to praca, ale po pierwsze Niemka widzi, że Bobi się stara, a po drugie Bobi ma parę euro na wypadek, gdyby Niemka oszalała i przestała go kochać.

Siedem lat temu Bobi, rozgoryczony Polską i rodziną, szczególnie ojczymem chamem, prosił kolegę z Krakowa, handlarza papierosów: Jak będziesz jechał za granicę, to mnie weź, wszystko jedno gdzie. Pojechali do Wiednia. Kolega powiedział: Radź sobie, Bobi – cześć, i zajął się interesami. Chłopak spał pod mostem, biegał z ulotkami, nosił cegły na budowach, ale kiedy najął go do pomocy mechanik samochodowy, Bobi zadzwonił do dziewczyny w Polsce, że życie układa mu się OK, może do niego przyjeżdżać. Było szczęśliwie, mieli dziecko, ale Austriacy Bobiego deportowali, potem deportowali Niemcy; niby, że za zniszczony paszport – wracał przez zieloną granicę, dotarł do Berlina. Chodzi o to, żeby za żadną cenę nie zostawać w Polsce, Polska to jest film dawno obejrzany. Z Berlina Bobi dzwonił do Wiednia powiedzieć dziewczynie, że niedługo znowu będzie OK, ale znikła mu. Nowego adresu nie podała. Bobi został sam.

Samotny człowiek w Berlinie od razu, nawet wbrew swojej woli, przyciąga innych samotnych, też z Polski, którzy znają dilerów, weekendowych pasażerów dilerskiej linii U-bahnu numer 8, gdzie na każdej stacji łatwiej o heroinę niż o kanapkę z serem. Radzą sobie w sklepach bez pieniędzy, a po wódce i heroinie miewają nagłe olśnienia. Nowy, olśniony przyjaciel wyjawił Bobiemu: Mam dwie bronie, wiem, gdzie mieszka jeden taki Jurgen, zrobimy go na kasę. Jurgen mówi się na każdego Niemca. Ten akurat w nocy miał bezsenność, a oni byli zbyt pijani, żeby go obrobić w ciszy. Na szczęście nie strzelali. Dostali po dziewięć miesięcy. Bobi mówi: Jak jesteś pijany, w Niemczech dostajesz łagodniejszy wyrok, kultura. A niemieckie więzienie pozwala odbudować nerwy, wzmocnić organizm i wyjść z wódy.

Teraz już Bobi nie pije. Czasem tylko piwo ze swoją Niemką.

Horst

Horst Bromer, psycholog, szef stowarzyszenia Tannenhof (zajmującego się terapią antynarkotykową i kształceniem zawodowym byłych uzależnionych) mówi: Berlin jest jak tygrys – bardzo niebezpieczny i bardzo pociągający, szybko niszczy indywidualność.

Cierpliwie czeka, aż polski myjkarz obsłuży jego auto. Chłopak z uśmiechem pochyla się nad przednią szybą, zgarnia mydliny. Wygląda jak oni wszyscy: trochę żołnierz, trochę bandyta – wojskowe spodnie, stare tenisówki, dwie brudne bluzy z kapturem. Zdradza go ten uśmiech – nieprawdziwy, bo myjkarz ma siną z zimna twarz, oczy przekrwione, smutne, skacowane. Potrzebuje wypić setkę albo upadnie. Horst mówi mu: Po co ty to robisz, dlaczego nie wracasz do domu? Myjkarz dostaje dwa euro, chucha na nie i odpowiada po niemiecku: To jest taka moja przygoda, a co, mam kraść? Zęby mu szczękają. Zapala się zielone światło, Horst Bromer odjeżdża.

Bromer mówi: Młodzi, bezrobotni i bezdomni Polacy to nowy berliński fenomen. Kilka lat temu była fala napływowców ze Wschodu dalszego niż Polska. Azjatycka mafia kolonizowała miasto, zdobywała zachodni dobrobyt dla swoich narkotyków i prostytutek. Nerwowi nożownicy o ciemnej karnacji rzezali się na ulicach Berlina jak u siebie w kiszłakach. Potem przybysze z nowych państw Unii przejmowali czarny rynek pracy; byli wśród nich robotnicy z Polski biorący najcięższą robotę za jedną trzecią ceny.

A teraz ci nowi, młodzi Polacy i ich berlińskie plenery: skrzyżowania ulic, dworzec Zoo, wagony S-bahnu i U-bahnu, zegar na Alexanderplatz, baraki, pustostany. Ich berlińskie psy, bez których nie potrafią żyć, z którymi śpią i żebrzą na ulicach. Szybko po przyjeździe orientują się w podziemnej mapie miasta – wiedzą, gdzie kupić skuna, gdzie heroinę i amfetaminę. Gdzie zaprowadzić ukochanego psa na szczepienia okresowe (za darmo). Wiedzą, że po dworcu Zoo kręcą się schludni starsi panowie, którzy dobrze płacą za młode ciała (i pozwalają się kąpać w swoich łazienkach). W dworcowych barach powtarzają brudne kawały o zdrowych Słowianach. Berlińscy policjanci też mają te społeczne dane, ale nie reagują – ich leniwe kontrole czasem wykażą w kieszeniach kilka gramów skuna, a kilka to jest nic w mieście, gdzie wolno mieć 16 gramów dla własnego użytku.

Nowi Polacy pewnie przyjeżdżają do Berlina w jakimś celu, ale chyba szybko o nim zapominają. Najsłabszych miasto przeżuje i wypluje. Ale im chyba z tym dobrze, bo ukrywają przed policją paszporty, żeby ich nie odstawiono za Odrę.

(Oczywiście żaden Niemiec nie wymówi publicznie słowa „lumpenimigracja” ani nie powie wprost: Jedźcie do domu, bo to zachowania niepoprawne politycznie. Za takie słowa organizacje społeczne i zagraniczne media znowu wypomniałyby Niemcom II wojnę światową).

Serdel

Koło dziesiątej rano Serdel zamyka barakowóz na kłódkę, woła swoje dwa psy, idą do sklepu po bułki i setkę wódki czystej. Jeden pies właściwie należy do dziewczyny Serdela, to ona dostała go myjąc szyby na skrzyżowaniu – ludzie dawali euro, a tu otwiera się okno i jakiś Japończyk podaje dziewczynie szczeniaka. Zielone światło, Japończyk rusza, a ona zostaje na środku skrzyżowania, tuli pieska i płacze. To znaczy była dziewczyna Serdela, bo odeszła.

Właściciel sklepu ma dobre serce, sprzedaje Serdelowi trzy bułki, a dziesięć dokłada za darmo. W ogóle ludzie lubią tych młodych szaleńców z baraków i ze squotu – zimą przywożą drewno na opał, zapełniają ustawiony na ulicy regał starymi ciuchami (charytatywnie). Baraki to robotniczy demobil, drewniane wozy na kołach, jeden obok drugiego, miejsce bez adresu, ale z nazwą słynną na cały Berlin: Wagenburg. Co barak, to Polak: artyści, anarchiści, punkowcy, indywidualiści, nieprzystosowani. W squocie obok, wielkiej przedwojennej kamienicy, podobne towarzystwo, ale międzynarodowe – mają teatr, kino i pub. Kamienica wierzy w anarchię, ale raz na tydzień spotyka się na zebraniach społeczności, które działają trochę jak samorząd mieszkańców. Polacy z baraków pokazują kamienicy, jak wygląda anarchia utopijna, Wagenburg tonie w błocie i śmieciach, czeka na śnieg, który by to wszystko przykrył. Kamienica to elita spacerująca z psami na smyczach, po Wagenburgu psy ganiają się ze stadami szczurów. Chciał się tym zająć Bernardyn, kolega Serdela, artysta, weteran baraków – chodził, namawiał, żeby ludzie sprzątali. To naładowali jeden stary barak śmieciami i tyle. Bernardynowi opadły łapy i dał spokój; jeszcze by powiedzieli, że przechodzi na stronę Babilonu, czyli że się starzeje.

Serdela boli gardło, Serdel siedzi w swoim baraku przy stole i zdrowotnie pije setkę. Barak pomalował schludnie, na biało, jako skinhead ceni sobie prostotę i czystość. Tatuaż na szyi, jedno słowo: dyscyplina, przypomina mu, że ma się trzymać godnie. Serdel dzwonił do mamy na Mazury, mama znowu zmartwiona i pytała, czy może on by już wydoroślał? Ale Serdel mówi: Inaczej żyć nie potrafię, w Berlinie jestem wolny.

Serdel idzie z psami w miasto szukać złomu i butelek. Do baraku po sąsiedzku wprowadza się Włoch Alex. Dostał klucze od Polaka, który wyrotował się z Wagenburga do bloku, do Niemki. Alex jest nowy, prosto z Rzymu, pies Aleksa też jest nowy (trzy tygodnie). Na razie Alex więcej słucha, niż mówi.

Jednak wieczorem, na wegańskiej, groszowej (1 euro) kolacji organizowanej przez squot, Alex dostraja się do polskiego otoczenia – wskazując na Wagenburg mówi: Balagan.

Ewa

Ewa Piasek, nauczycielka matematyki w prowadzonej przez Tannenhof szkole dla byłych narkomanów, szacuje liczbę bezdomnych i bezrobotnych młodych Polaków w Berlinie na kilka tysięcy osób. To grupa ryzyka – zagrożeni narkomanią, prostytucją i przestępczością. Danych oficjalnych brak. Ewa chce pomagać.

W południe niemieccy uczniowie Ewy Piasek mają przerwę w zajęciach, rozsiadają się na kanapach w salonie nad kawą. Berlińska szkoła Tannenhof zachowuje pozory domu, wolność ma wyglądać z każdego kąta, żadnej opresji, sama wrażliwość. Życie tutejszych uczniów jest jak przegląd złych snów. Norbert, były wyczynowy kajakarz, teraz kelner, były alkoholik, teraz człowiek wierzący, ma 25 lat, czuje się stary. Jens Kraft: w jego okolicach (bliżej Odry) to Polacy dilowali narkotyki, Jens się wciągnął w polską amfetaminę, teraz powraca do życia, odbudowuje swoje poczucie wartości, chce zostać pielęgniarzem ludzi starszych i upośledzonych. Anna: była dilerka, sąd dał jej wybór – terapia albo więzienie, ma 23 lata i żałuje straconego czasu. Marcel: brał wszystko, dekarz, przyjechał do Berlina po wolność. Ich wszystkich przyciągnął Berlin jak tygrys. Każde z nich zna jakichś polskich lumpenimigrantów; zgadzają się: ci ludzie potrzebują pomocy.

Ewa Piasek mówi: Wystarczyłby jeden pokój na parterze, prysznic, mała kuchenka, darmowy telefon. Żeby młodzi Polacy na życiowej przygodzie w Berlinie mieli gdzie przyjść i porozmawiać z psychologiem, zadzwonić do rodziny, pogodzić się. Wiele instytucji pomocowych w mieście to po prostu dyskretne, otwarte miejsca – można tu poczuć się bezpiecznie. Tak działa Cafe Olga – prawdziwa kawiarnia, a jednocześnie punkt pomocy dla prostytutek (wiele wśród nich Polek). Prawie zawsze za berlińską rajzą kryją się kłopoty z polskich domów: przemoc, alkohol, obojętność, samotność. Ośrodek Ewy mógłby pośredniczyć w rozmowach dzieci z rodzicami: żeby ratować jednych i drugich przed Berlinem jako nową chorobą społeczną. Ewa Piasek jedzie na polskie skrzyżowania, pod zegar na Alexander Platz, na dworzec Zoo, pod wiadukty S-bahnu – rozmawia z nową falą imigracji z Polski (jak grzecznie mówią Niemcy). Pyta: Dlaczego nie wrócicie do Polski? Odpowiadają: Bo nie.

(Ośrodek pomocy młodym imigrantom z Polski powstanie pod egidą Tannenhofu, ale Ewa sama musi znaleźć na niego pieniądze. Ewa Piasek szuka sponsorów).

Fragles

Wieczorem do barku na stacji S-bahnu przy Alexander Platz Fragles wpada na piwo i kanapkę. Piwo bierze małe, bo miał w życiu ciężkie alkoholiczne przygody, z których się właśnie niedawno przy pomocy psychologa wydobył. Fragles przemierza peron, na którym kiwają mu na cześć dawni koledzy, Polacy i Niemcy, tacy z czarnymi dziurami w oczach, na charakterystycznie zgiętych kolanach – heroiniarze. Fragles mówi: To wszystko przecież widać, a patrz, jak się zachowują przechodnie. Nie zwracają uwagi, ale można też powiedzieć, że są liberałami – uważają, że w Berlinie każdy sam wybiera, kim chce być. Masowo odcinają się od świata, wtykając w uszy słuchawki swoich odtwarzaczy MP3, ale można przypuszczać, że zwyczajnie lubią muzykę. Patrzą w okna i w ziemię, ale to świadczy też o myśleniu. Przez pędzące wagoniki przetacza się korowód bezdomnych sprzedawców gazet, żebraków, głodnych narkomanów, gitarzystów, flecistów, harmonistów. Ale rolą pasażera jest jechać, a nie rozczulać się nad społecznym przekrojem podziemnego miasta.

Fragles, zanim został Polakiem z Berlina, był Polakiem z New Jersey, USA. Całą rodziną tam pojechali z Suwalszczyzny, Fragles wjechał na paszport brata, mieszkali co prawda w tamtejszym Murzynowie, ale życie szło na rękę. Fragles pracował w dokach, miał dziewczynę, z nią dziecko, potem drugą i drugie dziecko, kupił jeepa. Miał się żenić, ale opamiętał się, kiedy przyszła żona z mamusią ogołociły jego konto w kasynach Atlantic City. Fragles uciekł z Ameryki do Berlina. Był namiot z folii i dykty pod wiaduktem S-bahnu, picie na rozgrzewkę, na dobry humor i na zły, towarzysko i samotnie, a któregoś zimowego ranka kolega z Polski (25 lat) wyszedł z namiotu się odlać i padł nieżywy. Postali nad nim w ciszy, kiedy go znaleźli – uznali go raczej za ofiarę słabego serca niż Berlina; zadzwonili po policję i kolega wrócił do siebie, do rodzinnej mogiły.

Od tej pory słysząc polską mowę na berlińskich dworcach, Fragles udaje Niemca. Te twarze nowo przybyłych, uśmiechniętych punkowców z Polski Fraglesa denerwują: ilu z nich okaże się karmą dla tygrysa? Fragles już w tym kiedyś uczestniczył – parę miesięcy w Berlinie i ci, którzy się nie opamiętają, będą mamrotać w kółko o wódce i herze. Bobi kiedyś się zlitował i przygarnął takich na nocleg, ukradli pół zasiłku socjalnego jego Niemki.

Fragles wsiada w S-bahn, jedna stacja, na Jannowitz Brucke czeka Bobi w mokrych od mydlin spodniach, od wycierania gumy do mycia szyb o nogawkę. Fragles wita się z Bobim, bierze swoją gumę i rusza na skrzyżowanie między samochody; jest zima, ale wieczór nienormalnie ciepły, można jeszcze pomyć.

W nocy Bobi z Fraglesem wracają do mieszkania i Bobi mówi swojej Niemce: Jestem. Manuela robi coś do jedzenia i sama też siada do stołu, ale zaraz wstaje obrażona, bo ci dwaj ciągle rozmawiają ze sobą po polsku. Bobi mówi Niemce: Już dobra, siadaj i przechodzą na niemiecki. Bobi poznał Fraglesa na ulicy. Przyjął go na sublokatora, bo uznał, że mu Fragles nie wywinie numeru ze znikającymi pieniędzmi. Obaj są już na Berlin wystarczająco znieczuleni, swoje przeszli.

Nawet tych nowych, młodych z Polski już im nie żal, chociaż są wśród nich czasem takie ładne dziewczyny. Każdy ma taki Berlin, jaki sobie wybiera.

Witold

Witold Kamiński z działającej w Berlinie od 25 lat Polskiej Rady Socjalnej, znający tutejszą emigrację od podszewki, dzieli przybyszy z Polski na trzy grupy. Zdobywcy przyjeżdżają z pomysłem na karierę, są ambitni i wykształceni; państwo niemieckie wita ich chętnie, bo potrzebuje specjalistów do pracy, Niemcy są zaskoczeni ich kreatywnością. Pasożyty to sprytni przestępcy; dają ogłoszenia, że załatwią pracę w Berlinie i niemiecki socjal za 50 euro, a potem znikają. Zrozpaczeni przyjeżdżają po szczęście; nie mogą znaleźć pracy w Polsce, Berlin jest dla nich najbliższym Zachodem. Ci są najczęściej bezradni.

W Berlinie żyje 130 tys. Polaków.

Polityka 2.2007 (2587) z dnia 13.01.2007; Na własne oczy; s. 92
Oryginalny tytuł tekstu: "Lumpenimigracja"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną