Klasyki Polityki

Złote usta i żelazne nerwy

Co może mediator

Agata Gójska: – Trzeba umieć akceptować inne punkty widzenia, być neutralnym w sporach, które dotykają najbardziej czułych strun emocji. Co nie znaczy, że nie powinniśmy mieć swoich przekonań Agata Gójska: – Trzeba umieć akceptować inne punkty widzenia, być neutralnym w sporach, które dotykają najbardziej czułych strun emocji. Co nie znaczy, że nie powinniśmy mieć swoich przekonań Wojciech Druszcz / Polityka
Ważna zmiana w kodeksie cywilnym: ugoda zawarta przed mediatorem ma taką samą moc jak sądowa. A sama mediacja jest dla człowieka mniej przykra niż rozprawa przed sądem.

W Stowarzyszeniu Mediatorów Rodzinnych podają przykład: małżeństwo K. (mediacje są objęte ścisłą tajemnicą, więc nie wolno podawać personaliów); staż 20-letni, dorosłe dzieci i wnuki. Oboje prowadzili wspólny interes, jakich wiele – mąż założył firmę transportową, żona zajmowała się księgowością. Uchodzili za szczęśliwą parę z dobrze prosperującą firmą. Do momentu, gdy on zaczął coraz więcej czasu spędzać poza domem, a ona zdobyła jego billingi świadczące o tym, że wydzwania do tajemniczej kobiety. Przed decyzją o rozwodzie spróbowali mediacji, na którą oboje przyszli zrezygnowani i skrępowani. Pan wyznał, że małżeństwo zaczęło się psuć po założeniu firmy, bo irytowało go, że żona wtrącała się w biurze do wszystkiego. Stąd jego telefony do koleżanki, której zwierzał się ze swych kłopotów. Pani sądziła, że mężowi pomaga w pracy, a podejrzenia co do niewierności małżonka są chyba naturalne, skoro znikał wieczorami z nieznajomą. „Nigdy mi o niej nie mówiłeś” – wyznała mężowi. Ten odparł: „A ty mnie pytałaś?”. Dialog niemożliwy w cztery oczy okazał się dużo łatwiejszy w obecności mediatora – osoby trzeciej, obcej.

Godzić każdy może

Mediator zatem to niejako instruktor dialogu. Kto nim może być? Ksiądz, sąsiadka, bliska koleżanka z pracy. W Polsce – każdy. – Jesteśmy narodem czynu – ironizuje Jerzy Śliwa, wiceprezes Krajowego Stowarzyszenia Mediatorów. – Jak ktoś nas prosi o pomoc, to pomagamy.

Największym minusem wprowadzonej nowelizacji jest to, że brakuje w niej słowa o niezbędnych kwalifikacjach mediatora. Prawdziwa mediacja nie polega bowiem na tym, by każdy, kto chce, łączył zwaśnione strony za wszelką cenę. To proces oparty na procedurze, którą trzeba znać, by umieć odgruzować krzywdy i zamknąć sprawy z przeszłości. – Nie zajmujemy się perswazją, negocjacjami, a już broń Boże terapią rodzinną. Jesteśmy bezstronnymi pośrednikami – mówią o sobie członkowie Stowarzyszenia Mediatorów Rodzinnych. Nie jest to jedyna organizacja, która ich kształci, bo zajmuje się tym także Polskie Centrum Mediacji oraz Krajowe Stowarzyszenie Mediatorów. By dbać o wysokie standardy usług mediacyjnych oraz czuwać nad przestrzeganiem etyki, każda z nich ma własną ścieżkę zdobywania kwalifikacji, zakończoną wydaniem certyfikatu (np. kursy Stowarzyszenia Mediatorów Rodzinnych trwają 80 godzin).

Inna sprawa, czy sądy zechcą te certyfikaty respektować. W każdym razie organizacje skupiające mediatorów dostarczyły sądom listy z wiarygodnymi nazwiskami, by do nich kierować zwaśnione strony, gotowe zawrzeć polubowną umowę. O tym, czy jest na to szansa, zadecyduje mediator zwykle dopiero po pierwszej rozmowie, bo nawet najlepszy sędzia nie musi mieć rozeznania, czy jego sprawa nadaje się do mediacji (np. gdy w konflikcie pojawia się przemoc, nie powinno się mediacji prowadzić).

Z mediowania na razie trudno w Polsce wyżyć. Co prawda stawki są ustalane indywidualnie (zwykle godzinna sesja kosztuje 80–100 zł), ale chętnych do takiego prywatnego rozstrzygania sporów jest wciąż niewielu. Jeśli mediację zleca sąd, a strony nie chcą płacić, mediator może ubiegać się o wynagrodzenie potrącane z kosztów procesowych (50 zł za pierwszą i 25 zł za każdą kolejną sesję).

Ognisko przy stole

Nie potrafimy ze sobą szczerze rozmawiać – tak Jerzy Śliwa widziałby powód, dla którego instytucja mediatora powinna istnieć w prawnym systemie rozstrzygania sporów. – Nie uczy tego szkoła, nie uczą rodzice. Poświęca się długie lata na naukę mówienia, liczenia, pisania, a umiejętność komunikowania ma przyjść sama nie wiadomo skąd.

Jerzy Śliwa pamięta z dzieciństwa, gdy ojciec groził mu palcem: „Co wolno wojewodzie, to nie wolno tobie smrodzie”. Na takich żartach oparty jest schemat życia rodzinnego w Polsce: kobieta dba o ognisko domowe, mężczyzna wydaje rozkazy, a syn czy córka dopóki nie wyjdą z domu, mają być posłuszni. W takiej atmosferze trudno nauczyć się sztuki rozmowy, bo posłuch to nie to samo co gotowość do słuchania i mówienia o swoich emocjach. – Właśnie przyznawanie się do uczuć sprawia dorosłym największy kłopot – zauważa Tamara Pocent, która jest mediatorem w Ośrodku Rodzinno-Konsultacyjnym. Dla niej samej czas poświęcony na mediacje nigdy nie jest stracony. Nawet wtedy, gdy nie kończy się ugodą. – To nieraz jedyna okazja, by w spokojnej atmosferze i neutralnym miejscu skonfliktowane strony mogły się wzajemnie wysłuchać – tłumaczy. Powiedzieć sobie nawzajem, co jest dla nich ważne. Czym się kierują w swoim postępowaniu. Jakie mają oczekiwania.

Ja żadnej pary nie namawiam, by na siebie patrzyli, tylko żeby wzajemnie się słuchali – zdradza kulisy prowadzonych mediacji Jerzy Śliwa. – Potem są rozmowy indywidualne, kiedy strony przedstawiają swoje propozycje i nagle, w sposób cudowny, ludzie siedzący bokiem zwracają się do siebie twarzami.

Tak było z małżeństwem L., które po dwóch miesiącach cotygodniowych mediacji w sprawie opieki nad dziećmi po rozwodzie w końcu doszło do wniosku, że jednak chce być ze sobą razem. Pod jednym warunkiem: zamieszkają z dala od teściów. Na pierwszym spotkaniu usiedli po przeciwnych stronach stołu, odwróceni do siebie tyłem. Na ostatnim siedzieli już obok siebie, po czym poszli do sądu wycofać pozew rozwodowy.

Jerzy Śliwa sztuki rozmowy i łagodzenia konfliktów nauczył się w harcerstwie. Przy ognisku była zawsze odpowiednia atmosfera i gotowość do rozmów. Gdy teraz siada między stronami, które walczą o prawa do majątku lub opieki nad dziećmi, ogniska nie może rozpalić, ale czuje się dokładnie tak samo, jakby tamtą atmosferę z lasu przenosił do stołu. Tu zresztą widzi główną przewagę mediacji nad sprawami rozwodowymi toczącymi się w sądach: – Przy mediacjach ludzie sami chcą się dogadać, a w sądzie są zdani na wyrok, który zapada jakby go nieraz rzeczywiście wydawała Temida: z zasłoniętymi oczami, waląca mieczem gdzie popadnie.

Agata Gójska (prowadzi mediacje od 6 lat i uczy tego innych) wie, że z umiejętnością mediowania nikt się nie rodzi, ale jednocześnie przyznaje, iż wrodzone predyspozycje nie są bez znaczenia, bo ułatwiają świadomy trening. – Trzeba umieć akceptować inne punkty widzenia, być neutralnym w sporach, które dotykają najbardziej czułych strun emocji – uważa. – Co nie znaczy, że nie powinniśmy mieć swoich przekonań. Świadomość ich posiadania pomaga zachować dystans do własnych poglądów.

Potrafię słuchać – Tamara Pocent akurat tę cechę pielęgnuje w sobie od początku bycia mediatorem. I jeszcze: – Cierpliwość. Jeśli ktoś jej nie ma i nie potrafi zapanować nad emocjami, nie powinien prowadzić mediacji. Musimy być w cieniu, trzymać rękę na pulsie, aby strony, które chcą się porozumieć, krok po kroku zmierzały do celu.

Nie podpowiadać

Mediacja bywa dobrym sposobem na godzenie skłóconych małżonków, których trzeba odwieść od rozwodu. Nie zawsze się to udaje. Ale wtedy można wypracować porozumienie w innych obszarach: jak podzielić majątek, sprawiedliwie zaopiekować się dziećmi, zadośćuczynić wyrządzonym krzywdom.

Janina Waluk, jedna z najbardziej doświadczonych i cenionych mediatorek, nazywa mediację ludzkim procesem i za największy błąd mediatora uważa dążenie do porozumienia za wszelką cenę. Jeśli skłóceni małżonkowie uznają, że kompromis jest niemożliwy – trzeba od niego odstąpić. Przecież z mediacji można się wycofać w każdej chwili, bez żadnych konsekwencji. Jaką ma wartość umowa, której nikt nie zamierza przestrzegać?

Agata Gójska zna takie przypadki: pod wpływem sugestii mediatora strony podpisują porozumienie, a miesiąc później zaczynają się zastanawiać, kto właściwie jest jego autorem? Dlatego – jakkolwiek to zabrzmi – osobie prowadzącej mediacje nie powinno wcale zależeć na sukcesie. Na pytanie, jaką pewność ma mediator, że wypracowana przez niego ugoda nie zostanie za jakiś czas podeptana, Gójska odpowiada krótko: – Tej pewności nie powinnam mieć ja, tylko strony, które chcą się dogadać. One muszą być przekonane, że będą przestrzegać zawartych na piśmie ustaleń.

Czy łatwo nie mieć swojego zdania? Nawet w momentach krytycznych zachować milczenie, nie doradzać, nie podpowiadać rozwiązań, które być może są na wyciągnięcie ręki (a potem spokojnie patrzeć, jak zamiast porozumienia strony wracają na drogę sądową)? Nie jest łatwo. Dlatego mediują często w parach, nierzadko mężczyzna z kobietą, by nikt nie miał cienia wątpliwości, że z powodu przewagi płci jest na straconej pozycji. A oni sami wtedy wzajemnie kontrolują swoje emocje i po spotkaniu mogą wymienić opinie.

To naturalne, że strony starają się wciągnąć mediatora w konflikt i mieć go po swojej stronie – mówi Tamara Pocent. Już na pierwszym spotkaniu stanowczo się od takich oczekiwań odcina. Najważniejsza zasada mediatora: bezstronność. – Jestem tylko po to, by skłócone małżeństwo przeprowadzić przez konflikt, a nie pogrążać się razem z nimi. Moją rolą jest oddzielić emocje od zasadniczego problemu, który chcą rozwiązać.

Pigułka na złamane serce

Niektórzy mediatorzy obok siebie widzą miejsce dla psychologa, który z boku mógłby przyglądać się stronom konfliktu, a po zakończonej mediacji zaoferowałby swoją pomoc np. w terapii rodzinnej. Jednak teraz – gdy w wyniku nowelizacji prawa ranga mediatorów poważnie wzrosła – ich szeregi powinni bez wątpienia zasilić prawnicy. Bo przecież ustalenia, które uda się wypracować, muszą być zgodne z prawem. Skoro mediator niczego nie może narzucić ani nawet zaproponować, powinien na tyle znać paragrafy rozmaitych kodeksów, by pomóc stronom wypracować ugodę, której nie podważy sąd. Z jednej strony nowy zawód i jego umocowanie w polskim systemie prawnym mogą być dla młodych prawników szansą na znalezienie pracy, z drugiej jednak dopiero wtedy okaże się ona atrakcyjna, kiedy się upowszechni.

Dziś ludzie wciąż jeszcze bardziej wierzą w sąd niż mediatorów; salę rozpraw traktują jak atrakcyjny teatr. Ta scena do mediacji się nie nadaje. Dlatego mediatorzy nie są duszami towarzystwa ani gwiazdami, na których inni skupialiby uwagę. Przypominają raczej skrupulatnych aptekarzy, którzy swoimi pigułkami leczą ludzi ze złamanymi sercami i straconymi nadziejami. W takiej tabletce jest zawsze trochę poczucia ulgi i trochę satysfakcji. Nieraz więcej nie trzeba.

Polityka 8.2006 (2543) z dnia 25.02.2006; Społeczeństwo; s. 80
Oryginalny tytuł tekstu: "Złote usta i żelazne nerwy"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną