Kraj

Czy pacyfikacji kopalni „Wujek” dało się uniknąć?

36. rocznica pacyfikacji kopalni „Wujek” 36. rocznica pacyfikacji kopalni „Wujek” Maciej Jarzębiński / Agencja Gazeta
Co by było, gdyby tamtego grudniowego dnia, krótko po godz. 12.30, na „Wujku” nikt nie zginął?

Blisko godziny 11 kolumny czołgów zaczęły z kilku stron forsować mury, ogrodzenia i wzniesione naprędce barykady w kopalni „Wujek”. Bezpośrednia decyzja zapadła na wojewódzkim szczeblu MO, SB, wojska i władz stanu wojennego. Rozkaz brzmiał: odblokować kopalnie. A nie konkretnie kopalnię „Wujek”. Taką dyspozycję przekazał urzędujący od paru miesięcy w Katowicach – w ramach przygotowań do stanu wojennego, rzecz jasna – minister górnictwa i energetyki gen. Czesław Piotrowski.

13 grudnia objawił się w nowej roli – członka Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. W ówczesnym województwie katowickim był najwyższą władzą tego „stanu”. Polecenia z góry przekazywał niższym szczeblom w prostych żołnierskich słowach: „Energetyka ma zapasów węgla na trzy dni. Jeżeli w domach zabraknie prądu i ciepła, to szybko nasz stan wojenny szlag trafi”. W niektórych sytuacjach (cytuję za tymi, którzy Piotrowskiego słuchali) dodawał: „To całe misterne przedsięwzięcie, jakim jest stan wojenny...”.

Jeżeli chodzi o misterne przedsięwzięcie i o węgiel, to z tego punktu widzenia miał rację. Wcześniejsze jesienne strajki w górnictwie wyczyściły węglowe składy elektrowni i kopalń do cna. Węgiel był spalany na styk. Siły milicyjne, w tym ZOMO, miały wyznaczone marszruty – w jakiej kolejności należy odblokowywać kopalnie, a po drodze inne strajkujące zakłady. Aż do „Wujka” udawało się to robić niemal bezkrwawo. Niemal, bo dzień wcześniej, w „Manifeście Lipcowym” w Jastrzębiu-Zdroju, krew się polała. Kilku górników wyniesiono z kopalni z ciężkimi ranami postrzałowymi. Niemal, bo nikt nie wiedział, co wydarzy się w „Wujku”.

ZOMO naprzeciw górników

Najcięższe zmagania, przepychanki, walki – różnie można je teraz określać – działy się w okolicach bramy głównej i kotłowni. Widok jak z rycin przedstawiających średniowieczne sceny bijatyk. Z jednej strony ZOMO z pałkami, tarczami, petardami i gazowymi granatami, z drugiej górnicy, uzbrojeni w to, co było pod ręką: wyostrzone pręty, kilofy, styliska, śruby, ciężary wyrzucane z okien… Między nimi barykada wzniesiona z kupy złomu i byle czego – z tego wszystkiego, co było rozrzucone dookoła i mogło oddzielić od napierającego wroga. I tak jak w średniowiecznych rycinach mogła się ta potyczka toczyć i trwać – nawet długo. Komuś jednak spieszyło się do rozstrzygnięcia, do pokazania przewagi, do wyraźnego zwycięstwa. W środek walk wbił się pluton specjalny, dzisiaj powiedzielibyśmy: antyterrorystyczny, uzbrojony tylko w broń palną. Na pierwszy rzut oka – bezbronny wobec stalowych pik, kilofów, styli… I właśnie wtedy padły strzały: sześciu zabitych natychmiast, trzech zmarłych od ran nieco później, w szpitalach, kilkudziesięciu rannych.

Tuż obok i dalej rozgrywały się podobne sceny starć – walki wręcz i żelaznych, powolnych, wydawałoby się, czołgów. Ale przy jednym epizodzie chciałbym zatrzymać się na dłużej. Na barykadę, ciągnącą się wzdłuż muru przy elektrociepłowni, prowadził swoją kompanię ZOMO por. Andrzej Głowacz. Jak wszyscy oficerowie miał pistolet z ostrą amunicją i długą szturmową pałkę. Barykada wyrastała na torach zakładowej kolejki, między elektrownią a szybem „Krakus”. Nieopodal, w szybie zjazdowym „Lech”, schroniło się sporo górników. Po atakach gazowych chcieli nawet zjechać czy też uciec na dół, co okazało się jednak niemożliwe, bo około 11 odcięto w kopalni prąd. Działało jedynie zasilanie awaryjne, umożliwiające wtłaczanie powietrza w podziemia. Kto zna kopalnie, to wie, że na dole są górnicy – wszystko jedno, czy to strajk, świątek czy piątek. Zgodnie z wymaganiami regulaminu „Wujka” mogło ich być na dole dwustu lub trzystu – choć niekoniecznie w tym właśnie rejonie. Sztygar Henryk Lewandowski, z jednej strony sympatyzujący ze strajkującymi górnikami, z drugiej wykonujący swoją robotę bez względu na wszystko, odebrał z dołu dramatyczny telefon:

„Heniek, ratuj, zróbcie coś z windą, bo wentylacyjny [szyb wentylacyjny] zasysa na dół dymy i gazy… Zaczynamy się dusić”.

W tym właśnie czasie pod barykadę podchodziła kompania Głowacza. Kilka minut wcześniej minęło południe. W stronę oddziału porucznika poleciały śruby i kawały żelaza. Przy mrozie -15 plastikowe osłony zaczęły pękać. Dowódca, z poziomo uniesioną ku górze szturmową pałką, zaczął podchodzić pod barykadę. Uchylał się przed razami lecącego w jego kierunku żelastwa. Szturmowa pałka górująca nad tłumem wznieciła wściekłość broniących się kamratów. Kilka śrub osiągnęło zmierzony cel. Porucznik Głowacz zaczął pojednawczo wołać: „Bracia górnicy, zaprzestańcie...”.

Górnicy cofnęli się o kilka metrów, a do barykady podeszli Marian Głuch i Adam Skwira z komitetu strajkowego, wyznaczeni do obrony tego kopalnianego zaułka. Pojawiła się iskierka nadziei. Głowacz nerwowymi, szarpanymi słowami mówił o swoich górniczych korzeniach, o bracie, który wciąż pracuje na dole: „Nie chcemy się z wami bić!”. Odwrócił się i pokazał za siebie ręką: „Ci młodzi chłopcy też mają tego dość. Oni mają po 19–20 lat. Jak ci za wami, w czerwonych hełmach. Co oni są winni?”.

Czerwone hełmy noszą młodzi górnicy, którzy stawiają pierwsze kroki w kopalniach – a słowa te przypomniał mi pod koniec 1991 roku Marian Głuch, który wówczas, na barykadzie, wyciągnął rękę do porucznika, a powtórzył ten gest dziesięć lat później – już do kapitana Głowacza, wówczas dowódcy oddziałów prewencji katowickiej policji.

Ale wtedy, 16 grudnia koło południa – od tego symbolicznego znaku pokoju dzieliły lata świetlne. „To co pan nam chce zaproponować?” – pytał podejrzliwie i z niedowierzaniem Głuch.

Usłyszał: „Porozmawiajmy, nie bijmy się… Umożliwię wam spokojne wyjście. Na dłuższą metę nie macie szans. Siły są ogromne, a nadciągają nowe i nowe…”. W tym momencie w okolicach Katowic zgrupowano już około dziesięciu tysięcy zomowców i milicjantów ściągniętych z całego kraju, nie licząc żołnierzy wojska. „Jak już zaczęli, to nie odpuszczą. Nie straszę, sami widzicie, co się wokół dzieje…”.

„Przeskocz pan na naszą stronę, to porozmawiamy” – zaproponował wówczas Skwira. A Głowacz wetknął pałkę w żelastwo barykady i przeszedł do górników. W momencie, w którym podawał rękę tym z pierwszego rzędu, w ich stronę poleciały granaty łzawiące, rzucane z okien przez niecierpliwych nadgorliwców, którzy zdołali opanować niedaleki budynek. Głowacz krzyczał w mikrofon radiostacji do zomowców, żeby przestali, aby odsunęli się od okien… Odsunęli się, ale bardziej od apelu pomógł grad śrub lecących w ich kierunku.

Tak właśnie, pod szybem „Lechia”, zaczęły się negocjacje. Nieuzgadniane – ani przez Głowacza z własnymi dowódcami ZOMO, ani przez strajkujących – z ich górniczymi przywódcami. A ze sto metrów od nich zewsząd leciało żelastwo, rozlegały się odgłosy strzałów i wybuchów… Oni rozmawiali.

W pewnym momencie na szarym, zadymionym niebie pojawił się helikopter i zawisł nad nimi w bezruchu. Głowacz ostrzegł strajkujących: „Chowajcie się, bo oprócz zrzucania gazów oni fotografują do rozpoznania”. Schowali się razem pod jakimś daszkiem, a porucznik przez radiostację próbował porozumieć się z którymś z dowódców: „Zabierzcie śmigłowiec, oni chcą rozmawiać, tu wszystko jest w porządku, chcą wyjść...”.

Zabili ich, zastrzelili

I właśnie wtedy, kiedy w tej części „Wujka” rodziła się cieniuteńka nić porozumienia, strzępy rozmowy, z tyłu, z głębi kopalni, usłyszano przeraźliwe krzyki, po których górnicy zbiegli się i zbili w ciasną grupę: „Naszych wynoszą, są zabici… Zabili ich, zastrzelili”.

Barykada w kilka sekund opustoszała. Szyki zmyliły się. Głowacz stał tam, gdzie stali górnicy – po drugiej stronie przerażeni i niewiele rozumiejący młodzi chłopcy z ZOMO. Przeszedł do nich pobladły i jakby skurczony, pałkę rzucił w stertę żelastwa i krzyczał do mikrofonów radiostacji: „Co wy robicie, dlaczego strzelacie, przecież oni chcieli wyjść!”.

Tę historię opowiedzieli mi w 1990 roku i wzajemnie potwierdzili co do słowa Głuch i Głowacz. Właśnie kończyłem zbieranie materiału do książki „Rozstrzelana kopalnia”. Na spotkaniu z tej okazji rozpoznali się, choć od tamtego grudnia minęła dekada. Przywitali się po męsku, bez spektakularnych wzruszeń. Co czuli w środku? Ich sprawa. Zasypywano ich pytaniami o tamten grudniowy czas. Czy można było inaczej? Nie odpowiadali: tak, nie, bo kto to wie? Na tym maleńkim odcinku stanu wojennego – być może tak. Na całym froncie stanu wojennego – inaczej być nie mogło. Mnie się dostało wówczas za „doprowadzenie do nieuzasadnionego i przedwczesnego pojednania”. Potem, kiedy rozpoczęły się śledztwa, sądy, kiedy do gry wkroczył IPN – to być może z takich ludzkich gestów nic by nie wyszło. Noszę w sobie satysfakcję, że w sprawie „Wujka” wyprzedziłem prokuraturę, sądy i IPN. Co na łamach POLITYKI widać było jak na obrazku.

A jednak pytanie, co by było, gdyby tamtego grudniowego dnia, krótko po 12.30, na „Wujku” nikt nie zginął, pozostaje dla mnie otwarte.

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama