Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Nauki i figle historycznej tradycji (w polityce)

Polska ocali kontynent i świat, czyli zgubne skutki megalomanii

W Polsce historia i tradycja są na bardzo poczesnym miejscu, nie tylko w kontekście tzw. polityki historycznej, ale w rankingu czynników kształtujących świadomość społeczną. W Polsce historia i tradycja są na bardzo poczesnym miejscu, nie tylko w kontekście tzw. polityki historycznej, ale w rankingu czynników kształtujących świadomość społeczną. Dawid Małecki / Unsplash
Postawy i konkretne wypowiedzi polityków władzy odwołują się do narodowej megalomanii najgorszego rodzaju i szkodzą. Takie są skutki źle pojmowanej polityki historycznej.

Podobno historia jest nauczycielką życia (historia magistra vitae – jak rzekł Cyceron). Czy jednak jest tak, że memoria magistra vitae (pamięć nauczycielką życia) lub traditio magistra vitae (tradycja nauczycielką życia)? Zwykle od historii, pamięci i tradycji można pobierać nauki w dobrym sensie tego słowa. Pomijając życie w potocznym sensie jako czasowo określone losy jednostek, można zapytać, czy powyższe sentencje stosują się polityki. Konstruktorzy tzw. polityki historycznej, nie tylko działający w Polsce, sądzą, że dzieje danego narodu czy też państwa uczą mądrości politycznej współziomków lub współobywateli. Czy jednak respektowanie tradycji zawsze chroni od błędów? A może czasem lepiej przełamać historyczne prawidłowości i odejść od tradycji, a nawet zapomnieć o niej?

Czytaj także: Jak PiS wykorzystuje w swoich rządach politykę historyczną

Konflikty, które zmieniły się w bliskie więzy

Rozważmy kilka przykładów historycznych. Od traktatu w Verdun (843 r.) aż do końca II wojny światowej konflikt francusko-niemiecki był jedną z sił napędowych dziejów Europy. Dzisiaj Unia Europejska stoi, by tak rzec, na współpracy Niemiec i Francji. Innym przykładem konfliktu, który zmienił się w bliskie więzy, był antagonizm angielsko-francuski, powstały w wiekach średnich i zakończony dopiero w XIX stuleciu. Kanonem polityki angielskiej, a potem brytyjskiej było utrzymywanie przeciwieństwa między kontynentem a wyspami oraz równowagi w domenie kontynentalnej. Gdy Wielka Brytania stała się członkiem UE, wydawało się, że tak dobrze ustalona tradycja polityczna Zjednoczonego Królestwa została przełamana i państwo to na serio włączyło się do europejskiej społeczności.

Ta sytuacja okazała się nietrwała. Z powodów nie do końca rozpoznanych konserwatyści brytyjscy zaprojektowali brexit i nie ukrywali, że jest to korzystny powrót do tradycji angielskiej. Nie wszyscy Brytyjczycy podzielają tę opinię. Argumentują, że wyjście ich kraju z UE przyniesie więcej złego niż dobrego, a w każdym razie zniweluje zyski płynące z przynależności do wspólnoty europejskiej.

Zapewne mało kto zdaje sobie sprawę, że konflikty polityczne rzutowały także na rywalizację w sferze kultury, np. nauki. Dzisiaj mamy opozycję między filozofią analityczną i kontynentalną. Pierwsza jest uważana za wyłączny (to nieprawda, ale mniejsza o to) twór filozofów angielskich, np. Moore’a czy Russella, natomiast druga ma mieć swoją siedzibę na kontynencie, zwłaszcza w Niemczech i Francji. Znany jest spór o to, kto wynalazł rachunek różniczkowy i całkowy. Newton czy Leibniz? Wprawdzie obaj nie brali bezpośredniego udziału w tej kontrowersji, ale gdy elektor hanowerski Jerzy Ludwik został powołany na tron angielski (jako Jerzy I) na początku XVIII w., Anglicy zastrzegli, aby nie zabrał ze sobą Leibniza, którego był pracodawcą w Hanowerze. Historia nauki w ostatnich 400 latach jest pełna przykładów rywalizacji angielsko-francusko-niemieckiej w kwestiach takich lub innych odkryć naukowych, we wszystkich konstelacjach wypływających z tej trójcy. Anglicy twierdzą, że pewne prawo odkrył Boyle, Francuzi – że Mariotte. Jest (przynajmniej było do niedawna) obrazą dla Anglika użyć nazwy „prawo Mariotte’a”, a dla Francuza – „prawo Boyle’a”; możemy mówić o prawie prawo Boyle’a–Mariotte’a.

Izolacja USA, Rosji i Chin

James Monroe, piąty prezydent USA, był zwolennikiem izolacjonizmu amerykańskiego, tj. hasła Ameryka dla Amerykanów. Tzw. doktryna Monroe’a głosi, że Stany Zjednoczone mają stać z dala od reszty świata, zajmować się własnymi sprawami, o ile tego rodzaju polityka nie koliduje z bezpieczeństwem kraju. Udział USA w I wojnie światowej był odstępstwem od doktryny Monroe’a, ale kraj ten nie przystąpił do Ligi Narodów. Polityka USA zerwała z izolacjonizmem po II wojnie światowej, państwo stało się jednym z gwarantów światowego ładu politycznego, ale oto obecny prezydent USA, jeśli nie werbalnie, to realnie wraca do izolacjonizmu.

Nie jest jasne, czy to postawa racjonalna dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, ale przyszłość rzecz wyjaśni. ZSRR powstał w wyraźnej opozycji do Rosji carskiej. Wszelako bardzo wielu analityków powiada, że okoliczność ta nie przeszkodziła Związkowi Radzieckiemu w kontynuacji nie tylko pewnych rozwiązań administracyjnych sprzed 1917 r., ale także zasad polityki zagranicznej, np. że kraje ościenne winny być zdominowane przez państwo ze stolicą w Moskwie. Rosja Putina trzyma się tej zasady bardzo konsekwentnie, aczkolwiek zrezygnowała ze swej misji dalekowschodniej. To, że w obecnej Rosji nie ma widoków na demokratyzację, tłumaczy się brakiem tradycji demokratycznej w poprzednich wcieleniach tego państwa. Chiny są nazywane Państwem Środka, co jest symbolizowane przez sławny Murem. Miał on nie tylko sens strategiczny, ale w pewnym sensie uosabiał przekonanie, że Chiny są środkiem świata i ten status nie wymaga zainteresowania tym, co dzieje się gdzie indziej. Do pewnego stopnia był to odpowiednik doktryny Monroe’a. Trudno jednak posądzić współczesne Chiny o brak zainteresowania resztą świata. To, czy ów interes skończy się na ekspansji ekonomicznej „poza wielki mur”, czy też zaowocuje próbami dominacji wojskowo-politycznej w tradycyjnej formie, stanowi zagadkę przyszłości.

Polska prawie mocarstwowa

Wyżej skoncentrowałem się na wielkich graczach polityki międzynarodowej. Oczywiście nie są to jedyne przykłady. Wszelako nawet bardzo krótki przegląd historyczny (raczej jego namiastka) nie pozostawia wątpliwości, że związek historii, tradycji i polityki ma niejedno imię. Ten poetycki zwrot znaczy, że żadne z byłych lub obecnych wielkich mocarstw bynajmniej nie zaświadcza, iż historia i tradycja zawsze są nauczycielkami życia w sensie zaznaczonym na początku, a więc dodatnim czy też pozytywnym. Bywają, ale nie jest tak, że wierność temu, co było, i zasadom przeszłość kształtującym jest zawsze powinnością bezwarunkową. To, czy ów oblig jest realizowany, zależy od bardzo wielu okoliczności, zarówno racjonalnych, jak i irracjonalnych, np. przekonań polityków o swojej roli w historii.

W Polsce historia i tradycja są na bardzo poczesnym miejscu, nie tylko w kontekście tzw. polityki historycznej, ale w rankingu czynników kształtujących świadomość społeczną. Nie wiadomo, czy obywatele I Rzeczypospolitej nadmiernie interesowali się historią, ale od XIX w. na pewno było inaczej, oczywiście z powodu utraty niepodległości. Historycy, pisarze i politycy spierali się, dlaczego państwo upadło. Czy z powodów wewnętrznych (bo Polska nierządem stała), zewnętrznych (bo sąsiedzi byli za silni), czy jednych i drugich. Równocześnie utrwalał się, dzięki poczytnej literaturze pięknej, pobłażliwy, a nawet chwalebny stosunek do sarmatyzmu i idei przedmurza chrześcijaństwa. Podobne spory i podobna gloryfikacja niezbyt chwalebnych rysów I RP miała miejsce i w II RP. W latach 30. doszła to tego propaganda Polski mocarstwowej, od morza do morza i z koloniami (powstała nawet Liga Kolonialna). Hasła „silni, zwarci, gotowi” i „nie oddamy nawet guzika”, ważne dla mobilizacji w obliczu niebezpieczeństwa, okazały się bańką mydlaną w zderzeniu z wojenną rzeczywistością. Nie ma co gdybać na temat innych scenariuszy, bo istotne jest to, że Polacy do 1939 r. żywili się tradycją niegdysiejszego mocarstwa (Polska była takowym w XVI i XVII w.).

Czytaj także: Ile w Polsce jest z mocarstwa?

Inna polityka historyczna czasów PRL

Ciekawe, że oficjalna polityka historyczna w czasach PRL życzliwiej patrzyła na sarmatyzm niż na pozytywny dorobek I RP. Mimo że werbalnie budowano nową świadomość historyczną, realnie hodowano stare mity, pożywkę dla nowych. Historiografia pierwszych 25 lat III RP odniosła się krytycznie do tradycji, ale podobnie jak w II połowie XIX w. oraz na początku XX w., tj. wskazując zarówno na plusy, jak i minusy. Politycy byli raczej neutralni i nadmiernie nie interweniowali w sprawie kształtu świadomości historycznej.

Niemniej pojawiły się sygnały ostrzegawcze, np. w związku ze sporem o Jedwabne, wydarzenie, którego rzeczywisty wymiar historyczny ustąpił miejsca dociekaniom na temat tego, czemu i komu służą tezy, że Polacy zabijali Żydów. Małą pociechą jest to, że dyskusje polskie nie są wyjątkiem. Znany Historikerstreit, czyli spór historyków niemieckich o to, czy Holokaust był zamierzony, czy też był efektem zbiegu rozmaitych okoliczności, np. wojny niemiecko-radzieckiej, dotyczył nie tylko kwestii czysto historycznej, ale także odpowiedzialności narodowej. Politycy niemieccy pozostawiają te kwestie debacie historycznej bez zajmowania oficjalnego stanowiska. Zapewne mają swoje poglądy i je wyrażają, nawet publicznie (nie jestem niemcoznawcą, więc nie wiem, jak to jest), ale oficjalna przestrzeń państwowa jest wolna od polityki historycznej. W obecnej Polsce jest inaczej.

Czytaj także: Spory o historię Polski. Mniej przymiotników i okrzyków

Jak Polska ocali świat

Polska nie jest i zapewne nie będzie krajem, od którego zależą losy świata, Europy czy nawet regionu, w którym przyszło nam żyć. Żyjemy w zakątku o znaczeniu geopolitycznym z uwagi na to, że terytorium to jest przedmiotem zainteresowania jednego z mocarstw, uważającego, tradycyjnie zresztą, że jego bezpieczeństwo (np. obecnie) zależy choćby od tego, czy wyrzutnie rakietowe znajdują się pod Olsztynem, czy też 1000 km dalej. Nie wiadomo, jak zachowają się inni w wypadku ewentualnego konfliktu zbrojnego. Może być tak jak w 1939 r., tj. gdy Francja i Wielka Brytania rozpoczęły tzw. dziwną wojnę z Niemcami, ale może być tak, że NATO wypełni swoje zobowiązania sojusznicze. Nie bez znaczenia jest również odstraszająca siła sojuszu, a więc to, z czym Rosja zawsze się liczyła.

W tej sytuacji, zakładając, że Polska nie chce znaleźć się pod dominacją rosyjską, wybór jest prosty i polega na przyczynianiu się do trwania solidarności europejskiej, a nie na działaniu przeciw niej. Otóż dobra zmiana robi wiele (byłoby przesadą, że wszystko), aby przekonać resztę Europy, że krajowi nad Wisłą niezbyt zależy na tym, aby być traktowanym jako normalny kraj europejski. Świadczą o tym rojenia o Trójmorzu czy nawet Międzymorzu, o byciu liderem w regionie, o sukcesie politycznym w związku z porażką 1:27 w wyborach na przewodniczącego Rady Europy oraz ciągłe pouczanie, że to my jesteśmy depozytariuszem tradycji europejskiej, że możemy uratować kontynent (a nawet świat) przed zepsuciem moralnym, że stanowimy drogowskaz dla Europy, że obronimy się sami itp.

Megalomania najgorszego sortu

Wypowiedź p. Czaputowicza o Francji jako chorym człowieku Europy cytowałem w poprzednim felietonie. A p. Macierewicz ostatnio objawił: „Angela Merkel mówi nam otwarcie, że mamy zrezygnować z naszej niepodległości i suwerenności narodowej, prezydent Francji Emmanuel Macron ogłasza, że europejska armia, która miałaby powstać, może być użyta do walki z USA”. To wszystko, postawy i konkretne wypowiedzi, jest nie tylko odwoływaniem się do narodowej megalomanii najgorszego rodzaju, ale i szkodnictwo polityczne. I nie są to tylko wypowiedzi publicystów, ale głosy czołowych polskich polityków. Doraźne interesy polityczne wykorzystują bezkrytyczny stosunek wielu Polaków do własnej tradycji historycznej. I to jest ponury figiel tradycji wzmacnianej tzw. polityką historyczną. Pan Paruch, profesor politolog z rządowego Centrum Analiz Strategicznych, zapewnia, że ta obecna jest tylko kolejnym przykładem konstruowania własnego obrazu historii przez każdą władzę. I tak ktoś, kto podpiął się pod deklaratywny absolutyzm polityczny, zachwala skrajny relatywizm w tym względzie.

I na koniec coś zabawnego dla pokrzepienia serc. Ujawniono, że stadnina koni w Janowie odnotowała stratę w wysokości ponad miliona złotych – w 2015 r. miała zysk w wysokości ponad 3 mln. Zapewne niedługo się dowiemy, że to rezultat donosów do Brukseli i roszczeń Żydów amerykańskich. Ktoś zaproponował, aby w Janowie zaczęto hodować konie mechaniczne. Niewykluczone, że Janów i jego perspektywy to symbol dobrej zmiany.

Czytaj także: Wyziewy z fabryki mitów

Reklama
Reklama