Ustawieni na tle czerwonych wozów z sikawkami wiceministrowie spraw wewnętrznych ogłosili nadzwyczajną okazję: oto w każdym województwie kraju gmina do 20 tys. mieszkańców, w której w najbliższą niedzielę do urn stawi się najwięcej mieszkańców, dostanie od resortu samochód ratowniczo-gaśniczy dla swojej ochotniczej straży pożarnej.
Czytaj też: Tydzień kampanii. Dwa spoty, dwa światy
Pożary a frekwencja
Oczywiście nie obyło się bez podkreślenia szczytnych celów. Po pierwsze, w Polsce jest 26 tys. ochotniczych straży pożarnych, z których 4,5 tys. działa w ramach krajowego systemu ratowniczo-gaśniczego. I faktycznie są one jego ważnym elementem – dość powiedzieć, że to właśnie ochotnicy często jako pierwsi docierają na miejsce pożarów czy wypadków (według statystyk w 2019 r. stało się tak ok. 200 tys. razy, a w tym roku już ponad 100 tys. razy). Zwykle mają dużo bliżej niż jednostki straży państwowej. Warto więc OSP wspierać, a koszty ich służby nie powinny obciążać jedynie samorządów. Funkcjonariusze MSWiA podkreślali też, że akcja powinna zaktywizować lokalne społeczności i zmotywować ludzi do głosowania. A na wysokiej frekwencji wszystkim zależy, nieprawdaż? Jest wszelako kilka „ale”.
Najpierw czysto zdroworozsądkowe. Skoro rząd chce dodatkowo wesprzeć strażaków ochotników, to powinien przecież w pierwszej kolejności pomóc najbardziej potrzebującym – tym, którzy mają największe kłopoty ze sprzętem. Może się okazać, że rekordową frekwencją wykażą się gminy, które akurat auta gaśnicze mają, a te rzeczywiście ich potrzebujące znowu odejdą z kwitkiem. Nie od frekwencji przy urnach powinno zależeć, czy jest czym jeździć do pożaru.