Premier deklarował z zapałem i przekonaniem, w stylu słusznie już zapomnianym, choć tlącym się jeszcze przecież w zakamarkach niektórych umysłów. Trudno się rozeznać, czy to tylko zamierzchła rocznicowa propaganda, słowo Zawiszy, na którym należy polegać, czy typowa gadka szmatka złotoustego polityka.
Zapewnienie o rychłym nadmiarze węgla padło przy okazji uchwalenia przez Sejm ustawy o dodatku węglowym w wysokości 3 tys. zł. Dla wszystkich, którzy używają węgla do ogrzewania, a także do gotowania strawy – i fakt ten zgłosili do końca minionego czerwca w Centralnej Ewidencji Emisyjności Budynków. Dotyczy to ponad 3,8 mln gospodarstw domowych. Spalają, średnio licząc – i licząc oszczędnie – po 3–5 ton węgla rocznie.
Czytaj też: Dopłaty do węgla, którego nie ma. PiS walczy o stołki
Dodatek do węgla szlag trafił
W temacie węgla do pieców dzieje się w rządzie coś niepokojącego. Zwłaszcza premier wykazuje szczególny poziom napięcia i nerwowości. Tak jakby utknął w oku sieci, która pozbawia go możliwości ruchu, tym bardziej że w innych okach siedzą inni, wrodzy mu rządowi partnerzy. Wszyscy próbują wyrwać się z tej matni, ale idzie marnie. Tym bardziej że panika pogłębia impas. Także werbalny. W ciągu kilkunastu zaledwie dni Morawiecki i jego ekipa zapewniają kolejną ustawą, że suwerenowi, który ogrzewa się węglem, będzie ciepło, a chwilami za ciepło.
Wszak nie przebrzmiały jeszcze echa zachwytu nad projektem ustanowienia gwarantowanej ceny węgla dla obywateli palących w piecach – czyli w znakomitej większości elektoratu przychylnego PiS! To wyczekiwane 1000 zł – i dodatek dla przedsiębiorcy handlującego opałem, który szybko nazwano „1000 + koniak” (dokładnie 1074 zł), jeżeli za taką cenę sprzeda węgiel potrzebującym. Ale to tylko 3 tony na piec...
Prezydent, jak zwykle, ochoczo taką pomoc dla rodaków podpisał, lecz nie minęły dwa dni, a ustawę trafił szlag. Zawrotne tempo robienia suwerenowi wody z mózgu – przez rząd, większość sejmową i Andrzeja Dudę – staje się normą. Co ciekawe, nikt się temu szczególnie nie dziwi. Przyzwyczajenie, ot co.
Szlag, który trafił ten krótkotrwały, świeżutki pomysł, wziął się stąd, że węgiel, zarówno z naszych kopalń, jak i z portów w Świnoujściu i Gdańsku – ten z Australii, Indonezji, Kolumbii, USA itp. – musi, bo takie są realia rynkowe, po prostu musi kosztować u końcowego odbiorcy gdzieś w naszym kraju ok. 3 tys. zł. Teraz, jeszcze w środku gorącego lata. Co będzie, jak zaczną spadać liście i powieje zimowym wiatrem?
Czytaj też: Węglowa wrzutka bankowa. PiS szuka lądowisk dla kolegów
Nadmiaru węgla nie będzie
Wracając do „tysiaka” – kto miałby go dopłacić? Rząd macha rękami, ale nie znajduje odpowiedzi. W zderzeniu z własnymi wyliczeniami zwyczajnie rżnie głupa. Heroicznie stara się zachować twarz i grzmi ustami swojego szefa: „W składach węgla nie ma tej woli współpracy, jaką zakładaliśmy na początku”!
Ktoś nie pomyślał, ktoś nie policzył, ale rządzić przecież trzeba. I należy też coś powiedzieć zaniepokojonym i coraz bardziej wściekłym ludziom. Bałbym się jednak przywoływać tutaj słynne powiedzenie Jacka Kurskiego, że głupi naród wszystko kupi. Otóż nie kupi.
Bezpieczny, ogrzany ciepłem naszego czarnego skarbu świat istnieje już tylko w bezgranicznej wyobraźni premiera: „Będzie nadpodaż, nadprodukcja węgla… A składy będą wypełnione w 100, a nawet w 110 procentach”.
Po prostu wszechobecny nadmiar wszystkiego, wielkie zapasy węgla. Tak pożądane czarne rezerwy – po to, żeby Polacy nie musieli się martwić o tę zimę, a także by nie musieli się martwić o zimę kolejną. Żeby suweren nie martwił się wcale i niczym. I żeby w tym dobrostanie nie włączał myślenia.
Nadmiaru węgla nie będzie. Ten, który jakimś cudem będzie, będzie drogi. Rozdane ustawą 3 tys. zł mogą nie wystarczyć na jedną tonę do pieca. Gdyby tak można było palić słowami ni z gruchy, ni z pietruchy i obietnicami wziętymi wiadomo skąd – to dopiero byłoby wszystkim gorąco! Słowa i obietnice – kruszec tani jak ukraiński barszcz. Jakże błogo brzmią takie deklaracje, choć przecież jeszcze wczoraj alarmowano o przestoju nowego bloku 910 MW w elektrowni Jaworzno właśnie z powodu braku węgla... A przecież PiS wpisał ten blok na listę swoich sztandarowych inwestycji w energetyce, o czym śmiało lubi przypominać. Według portalu „Giełdowa Platforma Informacyjna” na niedobór paliwa narzeka większość naszych elektrowni spalających węgiel kamienny. Potwierdza ten brak właściciel sieci najwyższych napięć, Polskie Sieci Elektroenergetyczne, któremu elektrownie regularnie zgłaszają postoje bloków z uwagi na niskie zapasy węgla.
Jak wiadomo, od elektrowni wymaga się rygorystycznie stałego utrzymywania zapasów strategicznych, wystarczających na mniej więcej miesiąc pracy bez dostaw paliwa. Aktualny stan zapasów to kolejna ściśle chroniona tajemnica państwowa, teraz bardziej rządowo-partyjna, ale dochodzą wieści, że w śląskich elektrowniach zasoby spadły do jednej trzeciej obowiązkowych ilości. Strategiczne stany zapasów mają trzymać w tej chwili tylko elektrownie w Połańcu i Kozienicach, powiązane z Lubelskim Węglem „Bogdanka”.
Czytaj też: Węglowa derusyfikacja Polski
Złośliwi palacze węglowi
Ustawa o dodatku węglowym trafi teraz do Senatu, gdzie zostaną do niej wniesione stosowne poprawki. Można przewidzieć, że poprawki przypominać będą te opozycyjne odrzucone w Sejmie. Chodzi o rozszerzenie prawa do dodatku o gospodarstwa ogrzewające się gazem, LPG, energią elektryczną, olejem opałowym i pelletem, bo te nośniki energii także cholernie podrożały. Będzie to także walka o podwyższenie wysokości świadczenia do 6 tys. zł – dla palących węglem byłyby to dwie tony. Jasne jak słońce, że te poprawki większość sejmowa odrzuci, a prezydent błyskawicznie ustawę podpisze. Jak poprzednią i jak zwykle. Wszak aż 42 proc. polskich gospodarstw pali węglem – kalkulacja polityczna jest więc prosta.
Z łezką w oku Senat jeszcze może zauważy żal i dramat tych wszystkich, którzy w ostatnich miesiącach i latach zdecydowali się w imię szczytnej idei klimatycznej porzucić kopciuchy i stare piece. Przestali palić byle jakim węglem i w ogóle byle czym i przeszli na ogrzewanie gazowe, elektryczne lub zamontowali kotły pelletowe. Wszystko drogie, najczęściej na kredyt. Naiwnie poddali się kampaniom społecznym i ekologicznym o czyste powietrze. „Mają za swoje” – zacierają ręce złośliwi palacze węglowi. I pokazują naiwnym gest Kozakiewicza, chociaż sami popłakują po kątach.
Zdają sobie przecież sprawę, że ich wygrana jest żałosna. Jednotonowa, rzec można. Ale już niebawem ustawią się, w ramach nowej promocji węgla, do kas w urzędach gmin po należne im pieniądze. Na dodatek węglowy ma pójść w tym roku 11,5 mld zł zabranych z... Funduszu Przeciwdziałania Covid-19. Z kolei covidowy fundusz ma być uzupełniony przez NBP z części zysku – o ile będzie on wyższy niż założony w ustawie budżetowej. Jeżeli nie, to rząd coś wymyśli, a w ostateczności dodrukuje.
W każdym razie właściciele kopciuchów są chwilowo górą. Dostaną 3 tys. zł do ręki i... wcale nie muszą za nie kupować węgla. Ich sprawa, na co je wydadzą i czym będą palić. Zgodnie z przepisami antysmogowymi do końca tego roku miały zniknąć węglowe kotły pozaklasowe oraz te oznaczone klasą 1. i 2. Teraz klasa kotłów, czyli pieców, przestała się liczyć. Byle tylko paliły węglem i zostały zgłoszone do ewidencji emisyjności budynków. Jeżeli dodatek wystarczy na jedną tonę węgla, to można zakładać, że jeszcze tej zimy z podwórek, rowów i lasów znikną stare opony i wszystko, co da się w piecach spalić. A da się wszystko.
Czytaj też: Dobre rady, czyli jak pomóc rządowi przetrwać sezon grzewczy
Po pierwsze: nie mamy armat!
Kilka dni temu, kiedy głód węgla zaczął zaglądać Polakom w oczy, premier nakazał państwowym spółkom PGE Paliwa i Węglokoksowi natychmiastowy zakup 4,5 mln ton dla gospodarstw domowych. Do 31 sierpnia!
Kolejna propagandowa ściema. Otóż nie ma fizycznej możliwości, ani też żadnej innej, żeby w ciągu niespełna sześciu tygodni wyładować taką ilość węgla. Nawet jeżeli statki nim wypełnione jakimś cudem oczekują już na redzie. Ale niech tam... Załóżmy, że portowcy, odpowiadając na apel szefa rządu, żyły sobie wyprują, ale opróżnią statki z dalekiej Australii, Kolumbii i RPA. Nawet przed terminem. Nawet zaraz. Ileż to roboty.
Problem w tym, że z takiej ilości węgla, po przesianiu i posortowaniu, można uzyskać tylko trochę ponad milion ton węgla grubego do pieców – reszta to miał dla elektrowni. A premierowi chodzi przecież o 4,5 mln ton orzecha i kęsów! Tym samym dla zaspokojenia domowych potrzeb pójść powinno ok. 20 mln ton surowego węgla zza oceanów. Skąd?
Przypomina mi się pasująca do tej sytuacji anegdotka, gdy władze francuskiego miasteczka zostały zganione przez Napoleona za to, że nie witają go salwami armatnimi. Cesarzu, po pierwsze, nie mamy armat! I Bonaparte to zrozumiał. Nie czekał na po drugie i po trzecie. „Po pierwsze” było wystarczające. My też nie mamy armat, żeby zaspokoić tegoroczne potrzeby gospodarstw domowych na węgiel do pieców. Będzie więc go brakować, będzie drogi. „Po drugie” i „trzecie” jest zupełnie zbyteczne, choć rząd będzie je gorliwie wymieniał.
Czytaj też: Powrót do węgla? Serio? Wojna nie cofnie biegu historii
Nie ma za co, panie premierze
Jak przystało na 22 lipca, premier tryskał w Sejmie optymizmem nie tylko w sprawie węgla, ale też gazu ziemnego. Zapowiedział, że przed zimą magazyny gazu (kawerny) zostaną zapełnione nie tylko całkowicie w 100 proc., ale „one będą napełnione w powyżej 100 proc.!”. Magazyn gazu to taka butla, która ma swoją pojemność. Stąd złośliwcy zaczęli szydzić, że do półlitrowej butelki wódki nie można wlać litra, no może tylko trochę więcej, do zakrętki. Jak coś ma wartość „100”, to „100” – uzasadniają ironicznie, chcąc tym samym pognębić premiera.
Otóż nie mają racji. Siadając do tego komentarza, musiałem przerwać pracę nad historycznym materiałem o rębaczu Wincentym Pstrowskim (i innych przodownikach), który 75 lat temu, 27 lipca, rzucił hasło do wyścigu pracy: kto wyrąbie więcej ode mnie?! Jeżeli normy wydobycia ustawione były na „100”, to Pstrowski potrafił wielokrotnie je przekraczać. Dał radę! Do tego posługując się świdrem, dynamitem do odstrzału przodka i kilofem, fedrował przeważnie węgiel gruby. Dobry, tak bardzo dzisiaj potrzebny. Tak więc jak ktoś chce ze „100” zrobić „150” albo „200”, to nie jest to niemożliwe. Szczególnie jak się fedruje słowa, frazy i frazesy.
Zapowiadając nadmiar węgla, Mateusz Morawiecki podziękował Polakom, że nie ulegli do tej pory węglowej panice, i obnażył niecne knowania opozycji: „Drodzy rodacy, nie daliście się właściwie nabrać, można tak powiedzieć, na strach, na panikę, na chaos, który chce wywołać Platforma Obywatelska, nie daliście się nabrać na strategię wywołania paniki przez Putina, dziękuję bardzo za to”.
Nie ma za co, premierze. To mój i nasz patriotyczny obowiązek, żeby nie złapać się na lep, jak ostatnie rządy złapały się na ruski węgiel. Tak, Polacy są czujni i nie dają się również nabrać na publikacje, jak je nazwał szef rządu, „w niektórych zagranicznych mediach wydawanych w Polsce, którym wtóruje oczywiście opozycja, że rząd dopiero teraz zabiera się za ściąganie brakującego węgla”.
Wprawdzie te łamy nie należą do zagranicznych mediów, ale swoje wiedzą: Polska znalazła się w węglowym chaosie i węglowy dodatek nic tutaj nie zmieni. No, może tylko poprawi samopoczucie palących byle czym. Ale podziękowania szefa rządu robią wrażenie. Grunt to kultura. I dobre wychowanie, ot co.
Czytaj też: Zimno a wojna. Czy Polsce wystarczy gazu? Robi się nerwowo