Sukces Seulu to w znacznej mierze skutek niepowodzenia w Waszyngtonie. Czy raczej przestrzelonych oczekiwań. Jak pamiętamy, szef MON Mariusz Błaszczak kilka miesięcy temu pochwalił się złożeniem w USA gigantycznego zamówienia na 500 wyrzutni rakietowych HIMARS. Sam fakt takiego kolosalnego zapotrzebowania stał się jedną ze zbrojeniowych legend PiS – prezes Jarosław Kaczyński niemal na każdym spotkaniu z wyborcami chwalił się, że jego rząd zbroi Polskę tak intensywnie, że chce „więcej wyrzutni, niż do tej pory wyprodukowano”. Ale wizja Kaczyńskiego i Błaszczaka miała tak niewiele wspólnego z realiami, że Amerykanie „odmówili”. Cudzysłów jest tu po to, by nikt nie zarzucił „Polityce”, że wprowadza czytelników w błąd.
Żadnej formalnej odmowy nie było, tym bardziej na piśmie, tym bardziej podpisanym. Było za to po amerykańskiej stronie zdziwienie, lekka dezorientacja i trwający dłuższą chwilę brak jednoznacznej odpowiedzi. A jak wiadomo, dewizą Mariusza Błaszczaka jest: „nie mamy czasu”, zaś preferowanym alternatywnym dla USA i Europy źródłem zaopatrzenia w broń stała się Korea Południowa. Już kilka tygodni temu padła więc nieoficjalna sugestia, że zamiast 500 HIMARS-ów Polska kupić może kilkaset koreańskich wyrzutni, którą minister potwierdził w ubiegłym tygodniu na orlenowskim portalu. I właśnie zrealizował opcję alternatywną, podpisując umowę ramową na zakup 288 wyrzutni K239 Chunmoo.
Oznacza to, że w docelowej strukturze polskiej artylerii rakietowej dalekiego zasięgu Koreańczycy uzyskają przewagę nad Amerykanami. Nawet gdyby resztę z deklarowanych 500 sztuk udało się uzupełnić HIMARS-ami (tu będą się też liczyć zamówione w 2019 r. HIMARS-y z bardzo ograniczonego pakietu 20 szt.).
Czytaj też: Walka z Rosją będzie długa i ciężka. Kluczowe są rezerwy
Co się Błaszczakowi udało z Koreańczykami
Polska dokonała więc kolejnej strategicznej inwestycji obronnej na Dalekim Wschodzie, ale jej wartość nie została oficjalnie podana. MON lubuje się w podpisywaniu porozumień ramowych, uzupełnianych później umowami wykonawczymi, w których już figurują konkretne kwoty. Ta formuła polskiej skrytości nie obowiązuje w Korei Południowej, gdzie media mają swobodniejszy dostęp do danych. I tak kilka dni przed zatwierdzeniem przez Błaszczaka tamtejsze portale podały, że szacowana wartość umowy z Polską to 6,12 mld dol., czyli (według obecnego kursu) niespełna 30 mld zł. To bezsprzecznie jeden z najkosztowniejszych zakupów obecnego ministra. Ponieważ nie ma na razie ostatecznych podpisów pod żadnymi kwotami, trudno przewidzieć, czy będzie droższy niż 250 abramsów. Na pewno spośród koreańskich dostawców to Hanwha Defence, producent zarówno haubic K9, jak i wyrzutni Chunmoo, lokuje się na pierwszym miejscu beneficjentów zamówień z Polski. I może zostawić w tyle, jeśli chodzi o wyrzutnie rakiet i pociski, nawet amerykańskiego potentata Lockheed Martina.
Bo razem z wyrzutniami Polska ma kupić „kilkanaście tysięcy” sztuk pocisków kalibru 239 i 600 mm – tylko w pierwszym etapie. Agencja Uzbrojenia nie podaje konkretnych liczb – od czasu wybuchu wojny ściśle chroni dane o pozyskiwanych środkach bojowych. Ale trzeba przypomnieć, że gdy negocjowany był kontrakt na system Homar, czyli to, czym ostatecznie stanie się mieszanka HIMARS-ów i Chunmoo, mowa była o pojedynczych tysiącach pocisków. W każdym systemie uzbrojenia rakietowego to one, a nie ich wyrzutnie, stanowią największy ciężar kosztów.
Polska inwestuje teraz głównie w środki rażenia – nieoficjalnie od resortowych insajderów daje się usłyszeć, że to główna dyrektywa polityki zbrojeniowej. Co więcej, pociski te, o zasięgu 80 i 290 km, po przekazaniu licencji i technologii mają być produkowane częściowo w Polsce. To również jedno z założeń programu Homar, tyle że z Amerykanami trudniejsze do realizacji. Kilka lat temu pełen transfer technologii rakietowej, a nawet postawienie fabryki, deklarował przemysł z Izraela. W dzisiejszych warunkach politycznych, przy źle widzianym w Warszawie braku zaangażowania w pomoc Ukrainie, jakikolwiek duży kontrakt wojskowy z tym krajem jest trudno wyobrażalny, a tak przełomowy jak rakiety ziemia-ziemia wręcz wykluczony.
Błaszczakowi z Koreańczykami lepiej wyszła też rzecz dużo prostsza. Pierwszy pilotażowy dywizjon 18 koreańskich wyrzutni od razu ma być posadowiony na polskich jelczach. Udźwigną one dwukrotnie większy pakiet rakiet niż HIMARS-y, dwa kontenery po sześć sztuk pocisków (a nie jeden). Nikt nie ma też wątpliwości, że artyleria rakietowa od razu otrzyma polski system zarządzania walką Topaz. To znaczna odmiana wobec importowanych podwozi Oshkosha, które będą ciężarówkami dla pierwszego dywizjonu HIMARS-ów, i amerykańskiego systemu kierowania ogniem. Co ciekawe, rezygnację z offsetu i polskich podwozi, którą wypominał mu swego czasu Michał Dworczyk, Błaszczak tłumaczył również brakiem czasu, koniecznością jak najszybszego zamawiania rakiet. Teraz, jak widać, czasu jest wystarczająco do integracji z rodzimymi komponentami systemu i zamontowania systemu walki. Albo świadczy to o skrajnym braku elastyczności Amerykanów, albo o słabych umiejętnościach negocjacyjnych ministra i jego ludzi.
Czytaj też: Błaszczak wydaje miliardy. Koreańska inwazja i szok w zbrojeniówce
Święte HIMARS-y, błogosławione chunmoo
W każdym razie dla Koreańczyków tak ogromny deal rakietowy na europejskim i natowskim rynku jest jak manna z nieba (spadająca workami). Gdy HIMARS-y awansowały dzięki wojnie w Ukrainie do panteonu świętych systemów uzbrojenia, koreańskie chunmoo mogą ubiegać się o status błogosławionych, choć w przeciwieństwie do HIMARS-ów nieprzetestowanych w prawdziwej walce. Klientów nie zabraknie, a polskie zamówienie podziała jak reklama. Oby wjeżdżały na inne rynki na polskich podwoziach i z polskim systemem kierowania ogniem, sprawdzonym w Ukrainie wraz z krabami.
Do Polski koreańskie odpowiedniki HIMARS-ów mają wjechać już w przyszłym roku. Jak w każdej umowie podpisywanej przez Błaszczaka termin dostaw w 2023 r. jest kluczowy i nie ma wielkich wątpliwości, że podyktowany głównie kalendarzem wyborczym. O ile w tym roku minister siada przy stoliczku z piórem w ręku, o tyle w przyszłym chce stawać przy zamówionym przez siebie sprzęcie, jak to robił w Toruniu przy patriotach. Jest zupełnie jasne, że jako Zbrojmistrz PiS i całej Polski chce przed wyborami dostarczyć nie tylko uzbrojenie, ale i przekonanie, że tylko on i jego partia gwarantują bezpieczeństwo i wzrost zdolności obronnych. Trudno będzie dyskutować z liczbami: Błaszczak już zamówił najwięcej uzbrojenia w historii III RP, a jeszcze nie skończył.
Realia finansowania tych umów to kwestia ważna, ale w tym momencie odległa. Minimum 3 proc. PKB na obronność na razie zagwarantuje spłatę zobowiązań, a kto wie, kto się będzie martwić o to w przyszłości. Na krótką metę ważniejsze jest, że w 2023 r. zdolności ogniowe wojska zwiększą się o dwa dywizjony nowoczesnej, dalekosiężnej artylerii rakietowej – amerykańskiej i koreańskiej. Czyli mniej więcej tyle, ile dziś ma Ukraina – i czym sieje postrach wśród Rosjan. Jeśli ziszczą się plany MON i Polska otrzyma w ciągu kilku lat 500 wyrzutni z odpowiednim zapasem amunicji, wizja lokalnego odstraszania na własną rękę stanie się rzeczywistością. Będziemy mogli przemielić całe ugrupowanie ofensywne Rosji albo – wzorem Ukraińców – odciąć jego linie zaopatrzenia na tyłach. Byłaby to zdolność wcześniej nieposiadana przez Polskę i nierealna dla nikogo na wschodniej flance NATO poza Amerykanami, którzy musieliby skorzystać przy tym z lotnictwa.
Rakietowy zakup z Korei należy zaliczyć do sensownych z punktu widzenia budowania zdolności uderzeniowych. Jeśli zmaterializują się jego elementy technologiczne i gospodarcze – zdolność do produkcji rakiet i uzupełnienie systemu o polskie komponenty – tylko zyska na sensowności. Do pełni szczęścia w wymiarze wojskowym potrzeba dalekosiężnego rozpoznania w oparciu o środki satelitarne i lotnicze, które pozwoliłoby samodzielnie wykorzystać potencjał wyrzutni strzelających na 300 km. Brakujący komponent powietrzny uzupełnią jednak – to wiadomość dosłownie z ostatniej chwili – amerykańskie bezzałogowce MQ-9 Reaper, na razie leasingowane, a w przyszłości kupione. W aspekcie przemysłowym ideałem byłoby wejście w kontrakty eksportowe Koreańczyków lub wspólne zaoferowanie „Homara po koreańsku” na rynku NATO.
Czytaj też: Czy przecenialiśmy armię Rosji? Mówi znany zachodni analityk