Kiedy patrzy się na wyrzutnię HIMARS od przodu, widzi się głównie opancerzoną kabinę ciężarówki Oshkosh. Ale rdzeniem tego systemu jest widoczny za kabiną zasobnik z pociskami, będący jednocześnie kontenerem startowym rakiet. Jeden taki zasobnik, przewożony na kołowym podwoziu, mieści sześć pocisków kalibru 227 mm, które przenoszą stukilogramową głowicę bojową na odległość 85 km. Może jeszcze przenosić pojedynczy pocisk ATACMS o zasięgu nawet 300 km, którego jednak Amerykanie na razie nie udostępnili. W przyszłości na wyrzutnię trafią dwa pociski PrSM o zasięgu 500 km i więcej.
Czytaj też: Jak NATO może pomóc Ukrainie wygrać
HIMARS. Przy zerowych stratach własnych
HIMARS od kilku tygodni jest obecny w Ukrainie i dziś staje się nowym bohaterem wojny, jeśli chodzi o sprzęt bojowy z Zachodu. Ma na koncie ok. 40 udanych ataków na rosyjskie składy amunicji, paliw, bazy materiałowe i stanowiska dowodzenia dokonanych w ciągu dwóch tygodni. Prawdopodobnie kilkunastu zgładzonych oficerów wyższej rangi, kilkuset zabitych żołnierzy. Wszystkie ataki nastąpiły spoza zasięgu rażenia rosyjskiej artylerii, lotnictwa i rakiet, więc przy zerowych stratach własnych.
Trudny do oszacowania, ale nie do przecenienia – jeśli chodzi o siłę oddziaływania – jest efekt psychologiczny, polegający na uświadomieniu agresorom, że wreszcie Ukraina ma do dyspozycji uzbrojenie przewyższające klasą, precyzją i siłą rażenia to, co rzucił do walki Putin. Wyrzutnie HIMARS stają się postrachem Rosjan i wzmacniają nadzieje Ukraińców na udaną kontrofensywę, a nawet ostateczne zwycięstwo. Mają już swój święty obrazek, podobnie jak wcześniej Javelin, pogromca rosyjskich czołgów, czy Piorun, postrach samolotów i śmigłowców.